poniedziałek, 29 czerwca 2009

Kolorowe czytanie to następne wyzwanie

Zasady uczestnictwa skopiowalam za Padmą z naszego nowego blogu KOLOROWE CZYTANIE
Tam też wszyscy zainteresowani znajdą listy lektur - ja lecę je właśnie przejrzeć, ale nie zaplanuję niczego. W ostatnim wyzwaniu (Historyczne czytanie) cały czytelniczy plan diabli wzięli, a ja czytałam coś zupełnie innego, niż zaplanowałam. Tak więc zapraszam na stronę naszego nowego wyzwania czytelniczego:-)))
"Kolorowe czytanie" to otwarty projekt czytelniczy, dostępny dla wszystkich, którzy kochają książki. Jeśli macie ochotę przyłączyć się do nas, podejmijcie wyzwanie - przeczytajcie przynajmniej trzy książki, które w tytule mają nazwę koloru. Zapraszam do przyłączenia się już po raz piąty! Zasady:
1. Wyzwanie może podjąć każdy, kto lubi czytać. Aby zostać uczestnikiem, należy zgłosić swój udział w komentarzach na tej stronie lub na blogu
http://miastoksiazek.blox.pl. Żeby zamieszczać recenzje na blogu Kolorowe czytanie, konieczne jest posiadanie konta pocztowego na gazeta.pl. Nie trzeba prowadzić własnego bloga!
2. Wyzwanie trwa od 29 czerwca 2009 do 30 września 2009..
3. W tym czasie należy przeczytać przynajmniej 3 książki, każda z innym kolorem w tytule. Książki wybieramy z list lektur podanych na tym blogu. Inne książki, które mają nazwę koloru w tytule, też są dopuszczone.
4. Tytuły wybranych przez siebie lektur podajemy na blogu
http://koloroweczytanie.blox.pl (niektórzy weterani wyzwań zapewne postanowią ten punkt pominąć;))
5. Na tym samym blogu umieszczamy recenzje przeczytanych książek, lub odnośniki do recenzji na swoim blogu.
Link dający dostęp do pisania na tym blogu może być wysłany tylko na pocztę na gazeta.pl. Sprawdźcie więc proszę skrzynkę jakiś czas po zgłoszeniu chęci uczestnictwa! Osobom, które zgłosiły się podczas wstępnej dyskusji wysyłam zaproszenia od razu. Wszyscy, którzy dostaną uprawnienia administratora, mogą oczywiście dodawać książki do list lektur. Proszę, dodajcie swój nick i ewentualnie link do swojego bloga w zakładce Wyzwanie podjęli. Jeśli nie wiecie, jak to zrobić, dajcie znać w komentarzach, wtedy ja Was dodam.
Zapraszam serdecznie!

piątek, 19 czerwca 2009

Mężczyzna, który się uśmiechał - Henning Mankell

Wakacje się zaczęły, (nie dla mnie niestety) -więc czytane przeze mnie książki będę polecać do końca sierpnia jako lektury wakacyjne. Zaczynam od pozycji, którą już chyba wszyscy przeczytali, a ja jakiś czas temu odkryłam na innych blogach, chęcią przeczytania zapałałam ogromną, a kilka dni temu zakupiłam w Dedalusie za kwotę całych 5 złotych polskich. Cena śmieszna, więc jak nie kupić (kto chce się załapać niech zajrzy na http://www.dedalus.pl/index.php - mozna się rzeczywiście nieźle obkupić za bardzo małe pieniądze:-))) Innym powodem, dla którego sięgnęłam po Mankella było tez chyba to, ze moja Najstarsza zamierza w przyszłości dostać się do Wyższej Szkoły Policyjnej i tak naprawdę to z myślą o niej tę ksiązkę kupiłam. Niech dziewczyna pozna inne strony i sposoby pracy w policji, a nie tylko te przedstawiane w serialach "CSI: kryminalne zagadki..." Jestem pewna, ze po przeczytaniu kilku książek o tamatyce kryminalnej uda jej się zdobyć inny pogląd na pracę w policji (a czasu do zastanowienia ma jeszcze trochę, bo dopiero skończyła gimnazjum). Niech więc wie, że bycie policjantem w naszych polskich realiach jest o wiele bliższe byciu policjantem według Mankella, a do serialu "CSI...ma się jak kozia dupa do trąbki...
Tak więc moje wakacje zaczęły się w piątkowy wieczór, który postanowiałam spędzić z męzczyzną, który się uśmiechał - ale to nie on mnie oczarował i wakacyjnie poderwał, ale męzczyzna, który pije za dużo kawy, żywi się kanapkami i tropi przestępców, a przy tym nie dba o siebie wcale, zyje w nieustającym stresie i jest pracoholikiem. Wszystkimi moimi myślami zawładnął męzczyzna, który chyba nawet nie jest specjalnie przystojny, czasami rozczochrany i nieogolony, w średnim wieku, ale mimo to baaaardzo interesujący i o baaardzo przenikliwym umyśle. Kurta Wallandera, bo o nim mowa, oficera szwedzkiej policji w Ystad, poznałam w momencie, kiedy już nic nie wskazywało no to, że wróci do pracy w policji, a własnie podjął też decyzję o przejściu na rentę po bardzo trudnych przejściach minionego roku. I mimo, że sam Wallander mógłby tak na zdrowy rozum podziałać odpychająco, to dzięki Mankellowi dzieje się akurat na odwrót. Wallander wzbudza sympatię czytelnika od samego początku. Dlaczego? A to za sprawą tego, że jest - moim skromnym zdaniem - normalnym facetem - kocha swoją pracę, angażuje się w to, co robi, drze koty ze swoim ojcem i jada byle co, najczęściej kanapki (a często jedyną rzeczą, jaką akurat ma w swojej lodówce, jest... światło). Lubię bohaterów, którzy są symaptyczni i "realni", nie sprawiają wrażenia wyfiokowanych kukieł albo wypachnionych, napomadowanych lalusiów.
Mankell to mistrz budowania nastroju - mimo, że już sam tytuł wskazuje, kto jest sprawcą w prowadzonym śledztwie o zamordowanie dwóch adwokatów, to sposób pisania Mankella czyni powieść oryginalną, sprawia, że czytelnik czuje się członkiem ekipy śledczej, bierze udział w dochodzeniu, zbiera materiał dowodowy - słowem, Mankell pozwala czytelnikowi wejść w książkę i stać się jej bohatrem, tak jak Wallander, Svedberg czy Martinson. Doskonale opisane są też relacje międzyludzkie, wzajemne tarcia z jednymi i wspólny język z innymi. A szwedzkie krajobrazy, mimo niskich temperatur i porywistego, zimnego wiatru i tak zachęcają do odbycia podróży do Szwecji. Przyznaję, że kilka lat temu o mały włos, a pojechalibyśmy na urlop do kraju naszej (mojej i moich dzieci) ukochanej Astrid Lindgren - dziś już nie pamiętam , dlaczego zmieniliśmy wtedy wakacyjne plany. Teraz - ze względu na Wallandera - znów często myślę o Szwecji...
O treści nie napiszę nic więcej - boję się, że chlapnę ozorem to i owo, co zepsuje innym radość czytania tego kryminału. Zaufajcie mi i uwierzcie - W A R T O !!!
"Mężczyzna, który się uśmiechał" zdobył mnie od razu, nie musiał się wysilać na specjalne triki wakacyjnego podrywu - a już myślałam, że to lato - spakudzone fatalną pogodą (u mnie znów leje jak z cebra) nie przyniesie nic ciekawego. Jakże się myliłam w swoich przypuszczeniach...

Tak od niechcenia...

Jestem ostatnio... leniwa jakas, apatyczna, nie chcąca niczego. Nie wiem - wpływ pogody to kiepskiej czy co? W pracy mi źle i nic mi się nie chce, w domu mi dobrze - ale tez nic mi się nie chce. Pogoda do bani, perspektywy na urlop żadne, bo dopiero co zaczęłam pracować...W sumie doszłam do bardzo trafnego odkrycia na temat mnie samej w ciągu kilku ostatnich tygodni, tak gdzieś od początku czerwca, kiedy to moja Najstarsza na Wyspy do mojej sis poleciała - że gdyby mi się tak chciało jak mi się nie chce - to byłabym tytanem pracy. No naprawdę - mogłabym góry przenosić.

Ale mi się nie chce.

Ogródek zarasta, wyprane rzeczy wiecznie wiszą na suszarce. Nawet przeczytanych książek opisać mi się nie chce. I baaardzo tęsknię za moją Nicole; jeszcze do mnie tak do końca nie dotarło, że mi jedno pisklę z gniazda w świat na trzy miesiące poleciało. Zostało mi w gnieździe jeszcze jedno pisklę i jedno pisklątko, ale brakuje mi mojej Najstarszej. I gdzieś tak w głębi duszy, pomyślałam sobie, jak to dobrze, że mam trzy córcie, a ich rozpiętość wieku pozwala mieć nadzieję, że nie wyfruną mi z domu wszystkie naraz - chociaż kto to może wiedzieć. Czyzby był to początek syndromu pustego gniazda? W takiej chwili jak dzisiaj uświadamiam sobie, jak ważne są przyjaźnie, kontakty ze znajomymi i z rodziną, własne pasje, praca i wszystko inne, co kiedyś w przyszłości pozwoli wypełnić ten czas, który do momentu usamodzielnienia dzieciaków im poświęcamy.

No, nic... - nawet spać mi się nie chce, więc teraz idę poczytać o moim kochanym Kurcie, a jutro z samego rana zadzwonię do Ady - nie widziałyśmy się od baaardzo długiego czasu. I jutro też, jak juz mi się zechce chcieć - napiszę o mojej ostatniej namiętności - do kryminałów... i pewnego Kurta (już drugą ksiązkę o nim czytam:-)))

czwartek, 18 czerwca 2009

Witam na nowym

Właściwie to jak się człowiek wprowadza do nowych czterech kątów, to z reguły urządzana jest "parapetówka" dla rodziny, przyjaciół i znajomych - niechże ten wpis będzie więc zaproszeniem na imprezę powitalną. Momencik - nalewam szampana, podaję przekąski, proszę - częstujcie się! I bawcie się dobrze, kiedy mnie odwiedzicie (a odwiedzajcie często), każdy jest mile widziany - czujcie się jak u siebie, rozgośćcie. Usiądźcie wygodnie na moich kanapach, nawet w moim ulubionym fotelu, zaparzę Wam dobrej, aromatycznej herbaty, podam kawę z mleczkiem (przepraszam: może cukier?) i domowe ciasteczka, i zaproszę do czytania i do o książkach gadania...

środa, 17 czerwca 2009

Holunderzeit (Pora czarnego bzu) - Leonie Ossowski

Żal, że to już koniec książki, żal, że koniec tej śląsko - berlińskiej trylogii, ale nie koniec mojej fascynacji literaturą Leonie Ossowski (pisałam o nej już wcześniej tu i tu). Niech żałuje, kto nie zna języka niemieckiego, gdyż poza jednym tytułem "Wolfsbeeren" (Wilcze jagody) nie przetłumaczono jeszcze jej książek na język polski, a szkoda, bo autorka urodzona w dzisiejszej Osowej Sieni tworzy niepowtarzalny klimat w swoich powieściach, przesiąknięty historią tą dawniejszą i współczesną, przedstawia nam swoich bohaterów na tle wydarzeń z epoki, tym razem z końca lat 80-tych XX w. z doskonale zarysowanym tłem społeczno-polityczno-obyczajowym. "Holunderzeit" to historia o bardzo trudnych wyborach życiowych, o próbie odnalezienia swojego miejsca w życiu, o poszukiwaniu prawdy i o długiej drodze do przebycia, zanim się osiągnie upragnione szczęście. Tylko, że na końcu tej drogi nie zawsze czeka to, czego z taką niecierpliwością wypatrywaliśmy. "Holunderzeit" to również historia ostatecznego wyjaśnienia tajemnicy Anny z I i II tomu trylogii. Tylko, że ta wielka tajemnica okazuje się być koniec końców parszywym kłamstwem.
A trudne wybory? No cóż - akcja osadzona jest w 1988 r., w momencie, kiedy Polska znajduje się jeszcze w okowach komunistycznego jarzma, (kiedy to, co się w naszym kraju dzieje, nieuchronnie prowadzi do zmian, które rok później wywołają fale zamieszek i strajków, w efekcie których 4 czerwca 1989 odzyskaliśmy po raz kolejny niepodległość) - sytuacja polityczna i gopspodarcza w kraju nie jest wesoła, a znajoma Anny, Friedel Kowalek (przed wojną służyła w pałacu w Rohrdorfie), Niemka z pochodzenia, ale "wżeniona" w polską rodzinę, postanawia w wieku 60 lat wrócić do "Reichu" - za jej namową decydują się na to również jej dorosłe dzieci: Janka z mężem Józefem oraz Tomek z żoną Renatą i kilkuletnim Janem. Zostawiają w Polsce swoje domy, wyprzedają swój dobytek, rezygnują z pracy i jakiejś stabilizacji życia w małym, prowincjonalnym wiejskim środowisku. Przychodzi taki moment w ich życiu, kiedy zastanawiają się, na co ta cała harówka, kiedy nie ma co kupić za zarobione pieniądze, a tych z kolei nie wystarcza, aby zaopatrywać się w artykuły dostępne tylko na czarnym rynku - nagle staje się dla nich jasne, jak są biedni - ciągle tylko kapuśniak na obiad, buraczki albo dynia (po naszemu, "poznańsku" - bania), a to co mają w swoich szafach do ubrania, można by policzyć na palcach jednej ręki. Podejmując decyzję o wyjeździe rzucaja na szalę wszystko co dotychczas osiągnęli przeciwko wielkiej niewiadomej, ogromnym nadziejom i niewątpliwemu rozczarowaniu, że to jednak nie tak miało być. Wątpliwości targające "polskimi Niemcami", czy podjęli słuszną decyzję o wyjeździe, czy wytrzymają i czy zaaklimatyzują się w nowym otoczeniu, w nowej ojczyźnie, czy nauczą się wcale niełatwego nowego języka - do tego bardzo realistyczne przedstawienie problemów z załatwieniem dokumentów (korupcja polskich urzędników), później smutne i trudne życie w obozie uchodźców (długie oczekiwanie na papiery legalizujące pobyt w Niemczech), brutalna rzeczywistość przypadkowego spotkania z niemieckimi Neonazis - wszystko to sprawia, że nie można oderwać się od lektury, która jest dla czytelnika tak interesująca , że szuka się byle pretekstu, żeby znów poczytać - poza tym - dawka wielkich emocji i świadomość uczestniczenia w życiu bohaterów. Po prostu świetna lektura.

Ta część trylogii chyba najbardziej do mnie "przemówiła", odebrałam ją bardzo osobiście - w wielu miejscach myślałam, że autorka spisała moje wrażenia - bo w 1999 też spakowałam kilka walizek i wyjechałam z mężem i córkami do Niemiec - ale nie "na pochodzenie", nie było już wtedy obozów uchodźców i w ogóle sytuacja polityczna i gospodarcza była już o wiele bardziej zmieniona niż ta z powieści Ossowski. Pamiętam, jak moja siostra zapytała mnie, czy się nie boję - bałam się, i to jeszcze jak . Ale co miałam do stracenia? Głodową nauczycielską pensję pani magister filologii germańskiej, 6 razy w tygodniu 3-4 godziny korków, żeby dorobić do pensji, męża zasiłek dla bezrobotnych - to wszystko postanowiliśmy "stracić". Ale my wyjeżdżjąc wiedzieliśmy, że nie jedziemy "w ciemno" - mamy pracę, mieszkanie, baaardzooo godziwe wynagrodzenie i samochód służbowy. Trafiło się, jak przysłowiowej ślepej kurze ziarno - dziś, z perspektywy czasu i po lekturze "Holunderzeit" wiem, że ogromnie pomogła nam świadomość, że to jest tylko przejściowy etap w naszym życiu, na kilka lat i że wracamy do Polski - do rodziny i przyjaciół, do naszego domu, który w międzyczasie wybudowaliśmy. Bohaterowie "Holunderzeit" są podzieleni - Tomek i Renata układają sobie życie w nowych realiach, nie myślą o powrocie, natomiast Janka i Józef pracują i składają każdy zarobiony grosik na kupkę, żeby móc wrócić do kraju. Największą cenę za podjęcie decyzji o wyjeździe na Zachód płaci biedna, stara Friedel. Tak bardzo pragnie szczęścia swojego i swoich dzieci, że nie może poradzić sobie z tymi wszystkimi zmianami - wielkim miastem (Berlin) oraz brakiem pracy i mieszkania - wszystko to odbija się na jej zdrowiu psychicznym i kończy bardzo głęboką depresją.

"Holunderzeit" to powieść zamykająca tzw. "śląską" trylogię o Annie. To w tej chwili moja ulubiona książka, z mnóstwem wystających żółtych karteczek, którymi zaznaczałam co ciekawsze fragmenty. Długo ich stamtąd nie wyciągnę... "Holunderzeit" to książka, przy której śmiałam się i płakałm, a takie poruszające mnie do głębi książki bardzo lubię i często do nich wracam.


Dla tych znających język niemiecki: G O R Ą C O P O L E C A M ! ! !


Z okna w kuchni mam akurat widok na krzak czarnego bzu, który zakwitł w parku przed moim domem:-)


autor: Leonie Ossowski
tytuł oryginału: Holunderzeit
język oryginału: niemiecki
liczba stron: 430
rok wydania: 1991
oprawa: twarda
wymiary: 13,9cm x 21,1cm
wydawca: Hoffmann & Campe
ISBN (13): 978-3-455-05751-5
ISBN (10): 3455057519

O ignorancji w dziedzinie literatury...

... na wesoło:

Para zakochanych spaceruje po parku:
- Kochany, pocałuj mnie jak Romeo swoją piekną Julię...
- To znaczy?
- Hmm... a moze przytul jak Abelard swą Heloizę...
- Czyli jak?
- Jak, jak, jak,..., Srak k...a! Czytałes coś w ogóle kiedyś?
- Tak! Naszą Szkape. Ugryźć Cię w dupę?

Kawał otrzymałam od mojej sis (dzięki Basiu) w ostatniej angielskiej poczcie - i uśmiałam się po pachy. Nam takie dialogi na szczęście nie grożą... choć na pewno jesteśmy ignorantami w innych dziedzinach:-)

Moje "Podróże w czasie", czyli kto się torbą urodził, ten walizką nie umrze...

... jak by powiedział mój Ka. Nie wiem, czy mogę podsumowywać coś, w czym tak do końca oficjalnie nie brałam udziału (choć nieoficjalnie nigdy się z "Podróży w czasie " nie wypisałam, w każdym razie nie świadomie). Po moim skasowaniu sobie dostępu do mojego poprzedniego blogu, poprosiłam Padmę o zapasowy albo nowy kluczyk do Historycznego czytania i oczywiście go otrzymałam (nawet trzy razy), ale niestety, nigdy do końca nie udało mi się poprawnie zalinkować, z jakich powodów, nie wiem - pozostaną one dla mnie tajemnicą już na zawsze... no cóż - blox nieraz płatał nam figle, uznam więc, że stało się to za sprawą bloxowej złośliwości :-)

Plany były na conajmniej czytelniczą dziesięciolatkę - umieściałm na swojej liście wyzwaniowych lektur 10 tytułów - dla mnie jest to nauczka i wskazówka, że na przyszłość żadnych planów z kolejnym wyzwaniem nie poczynię, bo i tak po zaplanowane książki nie sięgam, tylko wiedziona Waszymi recenzjami (bardzo kuszącymi i zachęcającymi) oraz własnym bardzo subiektywnym smakiem literackim, rozczytuję się w tytułach zgoła innych niż te przeze mnie zadeklarowane. Nie znaczy to jednak, że książek, które pierwotnie wybrałam, nie przeczytam - sięgnę po nie na pewno, ale... w innym czasie.

Miało zatem być tak:
H. Sienkiewicz "Quo vadis"
Umberto Eco "Imię róży"
Tracy Chevalieu "Dziewczyna z Perłą"
J. M. Riley "Czara wyroczni" i
"Ogród węża" (autorka j.w.)
M. Faber "Szkarłatny płatek i biały"

T. Dołęga-Mostowicz "Znachor"
T. Dołęga -Mostowicz "Kariera Nikodema Dyzmy"
H. Mniszkówna "Trędowata"
Irena Krzywicka "Wyznania gorszycielki"


A póki co, moje podróżowanie w czasie objęło następujące tytuły:

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga Mostowicz
Księga Małgorzaty - Judith Merkle Riley
W poszukiwaniu Szmaragdowego Lwa - Judith Merkle Riley
Noc świętego Bartłomieja - Lorenzo de Medici
Córka fortuny - Isabel Allende
Wolfsbeeren (Wilcze jagody) Leonie Ossowski
Dom na kresach - Philip Marsden
Krystyna Córka Lawransa - Sigrid Undset

Uważam, że to i tak nieźle - tytułów wprawdzie 8, ale rzeczywiście przeczytanych woluminów już 10!!! Cieszę się, że tyle przeczytałam, bo jak popatrzeć na średnią ilość czytanych książek przez Polaków (0,5 - nie wiem, na kim nasz OBOP tudzież inny ośrodek badania opinii publicznej tych wyliczeń dokonują - mnie nikt nigdy nie pytał, ile i co czytam) - muszę więc nieskromnie stwierdzić, że wypadam nieźle na tle naszych rodzimych statystyk. I Wy, blogowe książkoluby, również, a raczej na pewno o wiele lepiej niż ja, bo gdzie nie zajrzę - to proszę - nowy wpis o właśnie przeczytanej książce. Jak Wy to robicie???

Czy ktoś ma już pomysł na następne wyzwanie?

Ja to się cieszę, że znów czytam...

Dostałam paczkę od broszki.pl, a w niej... robale

Niniejszym spieszę donieść, że kilka tygodni temu, w marcu bodajże, broszka.pl ogłosiła konkurs na hasło dla Wydawnictwa "Dwie siostry". Udział wzięłam, a jakże, bo konkursy wszelakie bardzo lubię, i będę nieskromna... wygrałam, albo inaczej - zostałam wybrana spośród biorących udział do otrzymania nagrody książkowej (ufundowane były dwie takie nagrody: "Czerwony Kapturek" oraz "Robale"). Do mnie dotarła dziś drogą pocztową ta druga

z czego się ogromnie cieszę, bo jakoś nigdy nie udawało mi się niczego wygrać (nawet losy na zabawie sylwestrowej nie skrywały żadnego roweru ani czajnika bezprzewodowego). Tym bardziej cieszy fakt, że moja pierwsza w życiu wygrana w konkursie to książka. Dziękuję bardzo!!!

Ojciec chrzestny - Mario Puzo


Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia
Sądziłam, że tylko ja (no i może jeszcze kilka wyjątków) nie przeczytałam tej kultowej powieści, jaką jest "Ojciec Chrzestny" autorstwa Mario Puzo, ale z zadowoleniem stwierdziłam, że nawet moja siostra - największy mól książkowy w naszej rodzinie - też dopiero niedawno po nią sięgnęła. Książkę przeczytałam w dwa wieczory (bardzo długie wieczory, w noce się przeciągające, bo moje tempo czytania nie jest - powiedziałabym - bardzo szybkie). I z ogromnym zadowoleniem muszę stwierdzić, że dla mnie jest to książka przez wielkie K, powieść przez wielkie P i literatura przez wielkie L - Ojciec Chrzestny jest wielki, a Mario Puzo jest mistrzem nad mistrzami (wiem, wiem - nie jestem w tym moim twierdzeniu zbyt odkrywcza, bo cały czytelniczy świat już dawno, w 1969 r. poznał się na tej powieści, ale czasami tak mam, że nie podoba mi się to, co tak krytycy literaccy chwalą).

Po lekturze "Ojca Chrzestnego" jestem w siódmym niebie, bo filmu na podstawie powieści nie widziałam, ale teraz wydaje mi się, że nawet nie chciałabym go obejrzeć, żeby nie psuć sobie moich bardzo dobrych czytelniczych wrażeń.
Ojciec Chrzestny przestępczego świata Nowego Jorku, don Vito Corleone, głowa jednej z sześciu mafijnych rodzin w tym mieście, jest człowiekiem o wielkim charakterze, bardzo dobrym sercu i ogromnej inteligencji, dzięki czemu jego imperium rozrosło się do niewiarygodnych rozmiarów - jego interesy okazały się być wielowarstwową strukturą oragnizacji biznesowo - przestępczej. W kontaktach z ludźmi albo bardzo szczodry i pobłażliwy, albo bezwzględny, okrutny i nie znający litości. Mało kto chce mieć go za swojego wroga, za to wielu chciałoby się szczycić mianem jego przyjaciela (choć przyjaźń z nim nie jest tak do końca bezinteresowna - polega ona na wzajemnym szacunku oraz wymianie przysług). Nie sposób opisać go tutaj w kilku słowach, poniważ jest to postać bardzo barwna, bardzo interesująca, do tego ogromnie zaskakująca w swoim postępowaniu i swoich decyzjach, co kilka stron, w jakimś nowym wydarzeniu, nowej akcji poznaje się jego nowe oblicze. Nie chciałabym też za dużo opisywać treści samej powieści, ponieważ, jeżeli ktoś z Was jeszcze jej nie czytał, to musi umieścić ten tytuł na swojej liście lektur O B O W I Ą Z K O W Y C H - ja takie coś określam mianem czytelniczego musu. Książka jest znakomicie napisana, porusza bardzo ważne zagadnienia takie jak znaczenie więzów rodzinnych, wartość przyjażni i wielką siłę miłości, pokazuje co to honor i nienawiść; styl autora zachwyca nie tylko lekkością pióra, ale również filozoficznym potraktowaniem swoich bohaterów. Uwielbiam powiedzonka Ojca Chrzestnego "Każdy człowiek ma tylko jedno przeznaczenie" albo "Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia" czy "Muszę z nim porozumować". Co jeszcze można dodać na temat "Ojca Chrzestengo"? Chyba tylko to, że jest to W I E L K I E D Z I E Ł O - ale to to już przezcież wiecie...

Moja ocena: 6/6
autor: Mario Puzo
tytuł: Ojciec chrzestny
tytuł oryginału: The Godfather
język oryginału: angielski
liczba stron: 494
miejsce wydania: Warszawa
rok wydania: 2003
oprawa: miękka
wymiary: 11x17 cm
wydawca: Muza S.A., Warszawskie Wydawnictwo Literackie
ISBN: 83-7319-461-4

"Weichselkirschen" Leonie Ossowski

O moim zachwycie twórczością Leonie Ossowski pisałam przy okazji recenzji "Wolfsbeeren" ("Wilczych jagód"), o samej autorce również, zainteresowanych odsyłam więc do mojego pierwszego wpisu o niej [Rohrdorf - "mała ojczyzna" Leonie Ossowski z 28.02.2009]





Akcja “Weichselkirschen” (“Wiśni”) rozgrywa się trzydzieści lat po wydarzeniach opisanych w „Wilczych jagodach”. Książka ta wchodzi w skład śląskiej trylogii autorki („Weichselkirschen”(1976), „Wolfsbeeren” (1987) i „Holunderzeit” (1991) i powstała jako pierwsza ze wspomnianych już części (chociaż wydarzenia w niej opisane mają miejsce, jak już wspomniałam, w latach siedemdziesiątych). Dla czytelnika rozpoczynającego swoją przygodę z literaturą Ossowski polecam właśnie jako pierwsze „Wilcze jagody”, potem „Wiśnie” I jako ostatnie – „Porę czarnego bzu” - tylko w takiej kolejności można je przeczytać.

W tej części niemiecki Rohrdorf nosi polską nazwę Ujazd (a nie tak jak w „Wilczych jagodach” Osowa Sień) i jest już prawdziwie polski, ba! – jest prawdziwie polski z tamtych lat, czyli napiętnowany socjalistycznym ustrojem naszego kraju (nad wszystkim góruje Kombinat ze swoimi hodowlami świń, bydła, owiec, koni, w którym wszyscy pracują „dla piękna I dobrobytu naszej ojczyzny oraz szczęścia wszystkich jej mieszkańców”, „budują potęgę socjalistycznej Polski i z wiarą oraz z ufnością patrzą w nowe jutro”). Do tego Ujazdu, po trzydziestu latach, do dawnego majątku swojego ojca, w którym wychowywała się w dzieciństwie i który musiała opuścić jako kilkunastoletnia dziewczyna w 1945, przyjeżdża dziennikarka Anna von Zertsch, ale już pod innym nazwiskiem. Celem jej podróży jest napisanie cyklu kilku, kilkunastu reportaży o Polsce, zamierza więc spędzić tu trzy miesiące. Jest to czas, który Anna wykorzystuje na odnowienie dawnych znajomości oraz przyjaźni, na poznanie nowych mieszkańców wsi; bierze czynny udział w wiejskim życiu, towarzyszy mieszkańcom podczas narodzin i w godzinie śmierci, podwozi ich swoim pięknym samochodem, dyskutuje z listonoszem Suszko, ze Staszakiem, Perką i pije z nimi wódkę przed sklepem Kirkora. Ale nie wszyscy darzą ją sympatią i zaufaniem. Większość mieszkańców zastanawia się , po co Anna wróciła. Tylko czy przyjazd Anny do Ujazdu można nazwać powrotem? Czy tego czasu, który ma w nim spędzić, wystarczy jej na napisanie cyklu reportaży? Jak się zachowa, gdy się dowie, że jej pierwsza, wielka miłość z Rohrdorfu, polski robotnik w majątku jej ojca w czasie wojny - Ludwik Janik, pełni w kombinacie funkcję dyrektora?

Ossowski wprowadziła do powieści tak wielu bohaterów - mieszkańców wsi, o tak bardzo zróżnicowancych charakterach, że na początku trudno się połapać w ich wzajemnych skoligaconych zależnościach, niewielu bohaterów z pierwszej części pojawia się w "Wiśniach". Ale przez to powieść jest niezwykle barwna i swojska. Poza tym sposób pisania autorki, jest na początku również dość mylący - całość tekstu, opisy i wypowiedzi bohaterów są zapisane tak samo, tzn. bez zaznaczenia w tekście, że akurat ktoś coś mów i- nie ma więc myślników ani cudzysłowów. Dopiero z czasem nabiera się niejako wprawy w czytaniu tego tekstu. Autorce udało się przedstawić bardzo ciekawą "wiejską" historię, wplatając w nią barwne losy mieszkańców oraz niektóre fakty z historii stosunków polsko-niemieckich. Uniknęła przy tym stereotypów.

Powieść czyta się generalnie bardzo dobrze, szybko, interesująca narracja, ciekawie splecione losy bohaterów i wielka tajemnica Anny z czasów końca wojny, sprawiają, że przy książce nie można się nudzić. Jest tylko jeden mankament tej powieści - jest to książka tylko i wyłącznie dla znawców .... języka niemieckiego w stopniu zaawansowanym, do dnia dzisiejszego bowiem nie została prztłumaczona na język polski - można ją zatem przeczytać tylko i wyłącznie w oryginale... Dodam jeszcze tylko, że dla mnie lektura "Weichselkirschen" była podróżą w czasie do mojego dzieciństwa - dzięki tej powieści doskonale przypomniał mi się ten "smaczek" z dawnych lat.

W internecie znalazłam jeszcze informację, że powieść została sfilmowana w 1979 r. przez Michaela Günthera, a większość znaczących ról została zagrana przez polskich aktorów (Franciszek Pieczka, Aleksandra Śląska, Kazimierz Wichniarz, Daria Trafankowska i in.). Teraz, kiedy już te moje "Weichselkirschen" przeczytałam. pokuszę się o dotarcie do filmu i obejrzenie go. Zobaczymy, co lepsze:-)

Moja ocena: 5/6

Wydawnictwo: Piper;
Wydanie: 11 (marzec 2008)
Język: niemiecki
Ilość stron: 400
ISBN-10: 3492210279
ISBN-13: 978-3492210270
Wymiary: 19 x 12,1 x 2,4 cm


Ja jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję...

Zalatana, zabiegana ostatnio jestem, (ba – z a p r a c o w a n a, bo od 1. kwietnia dostałam nową pracę i po moim dwuletnim urlopie wychowawczym, w dobie wszechobecnego kryzysu - skwapliwie propozycję tej pracy przyjęłam). Niestety, nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem zaczytana, bo na czytanie przez kilka ostatnich tygodni czasu miałam zaledwie ociupineczkę, tyle co kot napłakał. Kilka minut przy porannej kawce, stroniczka przed zaśnięciem. Skończyłam wprawdzie te moje „Wiśnie”, ale recenzji jeszcze nie napisałam (zrobię to wkrótce, obiecuję). Na Internet czasu już wcale nie starcza, nigdzie nie zaglądam, zakupów nie robię, po blogach nie łażę, co najwyżej pocztę sprawdzę i to by było na tyle, jak mawiał pewien znany Melchior. I właśnie w mojej poczcie z tego tygodnia znalazłam info od mojej kochanej siostry Moni - że 23 obchodziliśmy święto książki. Pięknie. Umknęło mi. To ja nic o tym nie wiedziałam, za to siostra w Danii lepiej poinformowana (tzn. chyba więcej czasu ma, to trochę wiadomości poczyta). Dzięki Ci ogromne, Moniu, za to przypomnienie, bo książki są dla mnie bardzo ważne i nie wyobrażam sobie życia bez nich. Tylko, żeby jeszcze czasu na nie troszkę zostawało... W ostatnich dniach nawet poczty na bieżąco nie sprawdziłam...

Na razie, póki co, w związku z moim pójściem do pracy wszyscy jesteśmy w szoku, bo zmiany zaszły u nas ogromne. Wiem, wiem - wszystkie albo prawie wszystkie macie pracę, tak samo rodzinę, dom z ogrodem i nie przychodzi do Was pani Władzia dwa razy w tygodniu, żeby posprzątać. I mimo to znajdujecie czas na poczytanie, poblogowanie, odwiedzanie znajomych (tych rzeczywistych i wirtualnych) - ja jeszcze tego nie ogarnęłam. Ale nie narzekam. Powoli wychodzę na prostą i reorganizuję w naszym domu, co się da. Ktoś mi powiedział, że najważniejsze to dobra organizacja - i już już lada moment będę chyba mogła stwierdzić, że udało mi się ją wprowadzić. Zacznę wtedy normalnie żyć (czyli czytać). Ciekawa jestem, jak Wam się udaje godzić wszystko (rodzinę, pracę, dom, pasje itp.) Halo, halo!!! Czy ktoś ma jakiś złoty środek na bycie kobietą w wielu wcieleniach . A może ja za bardzo się przejmuję?

Na razie wszystkie pokrewne dusze i zaprzyjaźnione "Zaczytane" oraz wszystkich zaglądających tu do mnie (przypadkiem lub nie) serdecznie pozdrawiam i dziękuję bardzo za odwiedziny. Mam nadzieję, że sytuacja niebawem się zmieni, wszystko się wyklaruje, dotrze, zgra ze sobą.

Bo nie wyobrażam sobie, aby taki stan rzeczy mógł trwać dłużej....

Kosmofobia - Lucia Etxebarria

Dlaczego "Kosmofobia" jest mi obca

Po wielu dniach nieobecności, wracam na strony mojego blogu. A powrót jest to z kwaśną miną...

Kosmofobia (chorobliwy lęk przed ogromem wszechświata i uświadomieniem sobie swojego prawdziwego w nim miejsca) jest mi całkowicie obca – zarówno książka, napisana przez Lucię Etxebarrię, jak i tytułowy stan lękowy. Nie boję tego, że Kosmos jest nieskończenie wielki, nie przeraża mnie też moje w nim miejsce, które skądinąd bardzo lubię. A tak w ogóle to do strachliwych nie należę, więc zaryzykuję stwierdzenie, że „Kosmofobia” - nie będę owijać w bawełnę – najzwyczajniej w świecie nie spodobała mi się. Jeszcze mam wrażenie ...hałasu? Takiego jakiegoś „niczego” w środku (nie nazwałabym tego pustką) - nie wiem jak to określić, ale jeszcze mi dudni w głowie od pokrzykiwań krewkich Marokańczyków, Ekwadorczyków i Hiszpanów, na przykład wyzywających swoją kobietę od popierdolonej k.... i rozbijających jej popielniczkę na głowie. Nie, nie ma tych przekleństw aż tak dużo w tej współczesnej madryckiej opowieści, ja też do tych najdelikatniejszych nie należę (mnie również zdarza się nieraz zakląć), ale jakieś uczucie – nie wiem – niesmaku? czytelniczego niezadowolenia? rozczarowanie? pozostało we mnie po lekturze „Kosmofobii”.

„ To jest książka o utraconych i wykorzystanych szansach. Jeśli triadę sukcesu tworzą szczęście, spryt i odwaga, mam nadzieję, drogi czytelniku, że dasz jej szansę i do jej lektury nie zniechęci Cię fakt, że odważyłam się wyjść poza ramy istniejących gatunków. Użyłam mego sprytu, ale Ty musisz ocenić, czy dobrze” [str.11]. Dla mnie jest to książka, która podczas czytania „działa się” na zewnątrz mnie – rzadko mi się to zdarza - bardzo wielu bohaterów, o bardzo egzotycznych imionach, z bardzo wielu różnych kultur, niby powiązanych ze sobą, ale tak naprawdę trzeba się zastanowić, co rzeczywiście tych ludzi łączy, chyba tylko madrycka dzielnica Levapiés, w której mieszkają – mieszanka narodowości i kultur, prawdziwy tygiel: „(...) w końcu ta dzielnica jest dzielnicą wielu kultur – ale nie wielokulturową, co zawsze podkreśla Claudia – poszczególne społeczności żyją obok siebie, ale się nie przenikają, nie przekraczają granic (...)” [str.25] Obok dorosłych bohaterów pojawiają się też dzieci, te, którymi rodzice nie są w stanie sami się zajmować; dzieci szwendające się po ulicach z kluczami na szyi; dzieci, którymi w końcu interesują się pracownicy opieki społecznej, wysyłając je do ośrodka prowadzonego przez opiekunów i wolontariuszy.


Podczas czytania „Kosmofobii” miałam nieodparte wrażenie takiej jakby wariackiej jazdy szybką kolejką w parku rozrywki – niesamowita szybkość 120 km/h, niesamowity hałas, niesamowita ilość zupełnie przypadkowo spotkanych ludzi i niesamowicie niespójny zlepek ich losów. Wrażenie rozgardiaszu, krzyków i wielkomiejskiego hałasu potęgowanego hałaśliwym sposobem bycia bohaterów książki – emigrantów z różnych stron świata. Nie znam hiszpańskiego, żeby sięgnąć dla porównania po oryginał, trudno jest mi więc powiedzieć, czy to styl autorki jest taki nieprzypadający do serca, czy też możeza sprawą pani tłumaczki nie można myśli na czytanym słowie skupić? Nie wiem...


Autorka niewątpliwie usiłuje zaprosić nas do szukania prawdy i stawiania pytań – ale trudno z tego jej zaproszenia skorzystać – książka sprawia wrażenie bardzo dynamicznej, kolorowej i bardzo niespójnej, trudno się w jej lekturę zaangażować. Po przeczytaniu „Kosmofobii” dochodzę do wniosku, że to „czytelniczo” bardzo smutne, ale nie miałabym żadnego pytania, które mogłabym zadać pani Etxebarii.

Ale nie zniechęcajcie się moją opinią - autorka to w końcu jedna z najbardziej charyzmatycznych i obiecujących pisarek hiszpańskich, laureatka nagród Premio Nadal, Premio Primavera i Premio Planeta. Mnie jednak nie zawsze zachwyca to, o czym z zachwytem pieją krytycy literaccy. I tak bywa...

Wydawnictwo: MUZA
Rok wydania: 2009
Oprawa: Miękka
Format: 20.5x14.5 cm
Ilość stron: 344
ISBN: 9788374956321
Tytuł oryginału: Cosmofobia
Tłumacz: Ignas-Madej Weronika


Krystyna córka Lawransa - Sigrid Undset

Średniowieczna Norwegia nadal zachwyca
Przypomniałam sobie o tej powieści dzięki Abieli - to na jej wyzwaniowej liście Historycznego czytania znalazłam "Krystynę córkę Lawransa". Dla mnie jest to powieść, która "chodziła" za mną już od bardzo dawna. Pamiętam z takich bardzo zamierzchłych czasów mojego dzieciństwa, że była czytana w odcinkach w Polskim Radiu (był to bodajże pr.I i audycja "Cztery pory roku"), i że - jeśli tylko nie byłam przed południem w szkole - słuchałam tych odcinków razem z moją mamą. Wieki całe temu! Połowa bądź nawet schyłek lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Teraz miałam wreszcie okazję, możliwość i przede wszystkim chęć przeczytania tej wspaniałej, wielkiej powieści historycznej, sagi o zmierzchu dawnego państwa Wikingów. Wreszcie udało mi się poznać w detalach tę wzruszającą i porywającą za serce historię grzechu, miłości i odkupienia.

Opowieść o losach Krystyny, córki Lawransa, skromnej i pobożnej norweskiej dziewczyny rozpoczyna się w 1306 r. kiedy liczy sobie ona zaledwie kilka lat i opisuje jej całe trochę ponad czterdziestoletnie życie. Na 1076 stronach trzech tomów (Wianek, Żona i Krzyż) autorka opisuje za pomocą wspaniałego języka i bardzo plastycznie średniowieczną Norwegię oraz kolejne etapy w życiu tytułowej bohaterki - zachwycają bardzo szczegółowe opisy norweskiej przyrody i krajobrazów, życia norweskich chłopów przyzwyczajonych do trudów i niewygody, dla których życie to praca, honor i miłość; życia naznaczonego zmianą pór roku i okupionego ciężką pracą; opisy miast, dworów, kościołów, jak również samych ludzi, ich zajęć, sposobu ubierania się, tego, co jedli i jak świętowali - doskonale nakreślone tło społeczno - obyczajowe i polityczne z podkreśleniem dominującej roli Kościoła.

Krystyna i ówcześni jej ludzie żyli według zasad wiary chrześcijańskiej, ale nie byli święci - tak jak normalnie rodzili się i umierali, tak też "normalnie" grzeszyli, rozmijali się z prawdą i postępowali niehonorowo; wierzyli w czary, sny, moce nadprzyrodzone oraz rusałki, elfy i duchy. Jednakże byłoby niesprawiedliwym takie tylko scharakteryzowanie bohaterów powieści - w przeważającej części byli to ludzie bogobojni, szlachetni, pracowici i waleczni, bardzo gościnni, życzliwi i pomocni. Na ich przykładzie możemy poznać, czym są ludzkie cnoty i występki, zalety i przywary.

Książkę czyta się szybko, bardzo przyjemnie i akurat tyle, aby po początkowym zaprzyjaźnieniu się z bohaterką pokochać ją całym sercem - towarzysząc jej na potajemnych schadzkach z ukochanym Erlendem niemalże słyszymy jej przyspieszone bicie serca i nierówny oddech, aby po chwili - w momencie zastanowienia - odczuwać wstyd i wyrzuty sumienia wobec Lawransa i Ragnfridy - jej rodziców; to na "naszych oczach" rozgrywają się najważniejsze wydarzenia w życiu Krystyny - przychodzą na świat jej synowie i odchodzą z tego świata jej bliscy i przyjaciele. Razem z bohaterami podróżujemy, pielgrzymujemy, modlimy się, trwamy konsekwentnie w utrzymaniu postów i wierności, razem z nimi tej wierności się sprzeniewierzamy - czy dalej mam wymieniać, jak bardzo ta powieść porywa czytelnika i unosi na swoich falach do świata w niej przedstawionego?

Nie bez znaczenia jest też w powieści przedstawienie rodziny - jako opoki, mocnej i stabilnej, z kochającymi i prawymi rodzicami i rodzeństwem; rodziny dającej siłę i miłość, wiarę i nadzieję - do której zawsze można się zwrócić i w której zawsze znajduje się oparcie. Undset poświęca sporo miejsca więzom rodzinnym, wartościom moralnym i społecznym, ciekawostką dla mnie są w "Krystynie..." relacje pomiędzy skoligaconymi ze sobą w różny sposób członkami rodu. Dorastanie w dzisiejszych czasach w - może nie aż takiej - ale chociażby kompletnej - rodzinie zaczyna być postrzegane przez niektórych współczesnych jako pewnego rodzaju przywilej, może nawet pewna odmiana snobizmu.

"Krystyna córka Lawransa" to jeden z najpiękniejszych portretów kobiecych w literaturze. Głównym motywem i myślą przewodnią całej powieści jest poszukiwanie i dążenie do prawdziwej i szlachetnej miłości. Jest też dowodem na to, że kto takiej prawdziwej miłości szuka, ten znajdzie ją albo będzie w stanie dotrzeć do niej bardzo blisko.

Sigrid Undset (1882-1949) norweska pisarka, która otrzymała literacką Nagrodę Nobla w 1928 r. za swoją trylogię "Kristin Lavransdatter" (1920-1922) (Krystyna córka Lawransa) - dzięki przejmującemu przedstawieniu życia w średniowieczu została zaliczona do kanonu światowej klasyki literackiej. Zrezygnowała z wygłoszenia przemówienia noblowskiego, twierdząc: “Lżej mi pisać niż mówić, tym bardziej mówić o sobie”.
Pisać zaczęła na początku naszego wieku. W 1905 r. jedno z wydawnictw zwróciło jej rękopis powieści historycznej z uwagą: “Proszę nie pisać więcej powieści historycznych. Proszę spróbować napisać coś współczesnego”. Undset posłuchała tej rady i zadebiutowała w 1907 roku powieścią Pani Marta Onlie przedstawiającą w formie dziennika historię z życia kobiety uwikłanej w zmysłowy świat miłości, stawiającej pytania o granice wierności i zdrady. Undset była bardzo twórczą pisarką i mistrzynią fabuły, łączącą dogłębną znajomość historii z ogromną wnikliwością i zrozumieniem duszy człowieka. W latach 30-tych powieści Undset znalazły się w Niemczech na liście książek zakazanych, a ona sama została zmuszona do opuszczenia ojczystego kraju w wyniku inwazji wojsk nazistowskich na Norwegię podczas II Wojny Światowej. Emigracja do Stanów Zjednoczonych nie przeszkodziła jej we wspieraniu norweskiego ruchu oporu. Po wojnie Undset powróciła do Norwegii i w dowód uznania za swoją twórczość i niezłomny patriotyzm otrzymała Wielki Krzyż Orderu Świętego Olava. Jej dorobek obejmuje ponad 30 tytułów, a książki są tłumaczone na wiele języków.


W czytanych przeze mnie książkach zawsze zwracam uwagę na wydawałoby się drobne szczegóły "organizacyjne" - np. które to wydanie, język i tytuł oryginału, kto tłumaczył itp. W przypadku "Krystyny..." zaciekawił mnie fakt, że powieść Undset nie została przetłumaczona z j. norweskiego, jak można by sądzić po narodowości autorki, a z j. niemieckiego - ale nie znalazłam nigdzie informacji, aby jej powieści i nowele powstawały po niemiecku. Czyżby więc nasza polska wersja była tłumaczeniem tłumaczenia???

Powieść godna polecenia wszystkim (tzw. czytelniczy MUS), a szczególnie upodobają ją sobie ci spośród czytelników, którz cenią sobie dobre powieści historyczne, a na przedstawiony w nich świat patrzą swoimi współczesnymi oczyma - kto nie potrafi wyobrazić sobie życia bez elektryczności, samochodu, komputera i telefonu komórkowego - niech sięgnie po "Krystynę córkę Lawransa", zaczyta się i uda w podróż po średniowiecznej Norwegii statkiem Erlenda, konno albo na własnych nogach, pielgrzymując do miejsc świętych albo z przypiętymi nartami przemierzając ziemię skutą lodem i śniegiem. To naprawdę niesamowita podróż....

Moja ocena: oczywiście 6/6, jakżeby inaczej!



Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Rok wydania: 1988
ISBN: 83-05-11296-9
T.1 "Wianek" , Ilość stron: 268
T.2 "Żona" , Ilość stron: 394
T.3 "Krzyż" , Ilość stron: 415
Wymiary: 145 x 215 mm
Wydanie: XI
Tłumaczenie z j. niem.: Wanda Kragen

Stary kalendarz z obrazami Klimta - prawie jak nowy...

Okładka: Die Mädchen [Dziewczęta]

Przy okazji przeglądania mojej biblioteki znalazłam kalendarz, który 15 lat temu dostałam od Be.el - nie jest on wprawdzie wcale związany tematycznie z książkami, ale zawiera reprodukcje wspaniałych obrazów Gustava Klimta. No i nie jest on oczywiście naszej rodzimej produkcji - o ile dobrze pamiętam Be.el przywiozła go chyba z jakichś targów z Niemiec, albo dostała od kogoś stamtąd (wydany z inicjatywy i nakładem niemieckiego Ministerstwa Zdrowia - no i oczywiście bezpłatny, zawierający porady dla kobiet, jak dbać o zdrowie ciała i duszy). Wtedy, w 1994, kiedy na naszym rynku wydawniczym takie ładne gadżety nie pojawiały się w ogóle, było mi szkoda w tym kalendarzu cokolwiek notować. I dobrze. A że w rubryczkach jest mało miejsca na zapiski, to go teraz przeznaczę na kalendarz do zapisywania ważnych dat urodzin, imienin i rocznic moich bliskich i przyjaciół.


Die Tänzerin [Tancerka]

Tod und Leben [Śmierć i życie]


Die Freundinnen [Przyjaciółki]


Adele Bloch-Bauer


Hygieia
Cieszę się, że mi wpadł w ręce. A już dawno o nim zapomniałam....

Książka o książkach których ... nie ma


...oraz kilka innych zapowiedzi wydawniczych, które w najbliższych dniach mają się ukazać w naszych księgarniach, a które przykuły moją uwagę. A kto w najbliższym czasie (i w tym dalszym również) zamierza zostawić trochę grosza w kieszeni księgarzy, niech zajrzy do padmy - znajdziecie u niej kilka cennych porad, jak dobrze i rozważnie kupować książki w czasach wszechobecnego kryzysu (jak ja nie cierpię tego określenia)...

Zbiór pasjonujących esejów, pełnych anegdot i zaskakujących informacji o książkach, których... nie można przeczytać. Chodzi bowiem o dzieła zaginione, ukradzione, zniszczone, zakazane, nigdy nienapisane. Ich historie związane są oczywiście z życiem ich twórców - m.in. Hemingwaya, Joyce'a, Flauberta, Goethego, Puszkina, Balzaka, Kafki. Co się stało z debiutancką powieścią Hemingwaya? Z jakich powodów rodzina lorda Byrona zniszczyła jego dzienniki? O czym chcieli napisać Tomasz Mann i Dostojewski?


Znów ta miłość. Upragniona, ale niemożliwa. Wzniosła i śmieszna. Chora.Anglia, rok 1989. W teatrze Zielony Ptak trwają próby. Powstaje sztuka na kanwie pamiętników Julie Vairon, pięknej malarki i kompozytorki, zmarłej tragicznie przed pierwszą wojną światową. W ferworze przygotowań do premiery dyrektorka teatru, sześćdziesięciopięcioletnia Sara Durham, nieoczekiwanie zakochuje się w młodym ekscentrycznym aktorze. Czy Bill, który mógłby być jej synem, darzy ją szczerym uczuciem? A może tylko wciąż odgrywa swoją rolę? Fatalne zauroczenie jest jak choroba. Na szczęście Sara szybko się odkochuje – i zaraz angażuje się w nowy związek, znów z mężczyzną młodszym o całe pokolenie. Oparcie znajduje w przyjaźni ze Stephenem, głównym sponsorem przedsięwzięcia. Stephen jednak też ulega szaleństwu miłości – jest zakochany w Julie, choć może ją znać tylko z jej pamiętników, autoportretów i kompozycji. Granicząca z obłędem fascynacja pogrąża go w głębokiej depresji.Czy to przypadek, że Sara i Stephen zainteresowali się tragiczną historią Julie Vairon? Co łączy tych ludzi z różnych światów i epok? Okazuje się, że niepokojąco wiele


„Cudowna mieszanka współczucia i okrucieństwa… Elif Şafak jest najlepszą turecką pisarką ostatniej dekady” Orhan Pamuk

Pałac Cukiereczek to nazwa stambulskiej kamienicy, którą w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia Paweł Pawłowicz Antipow, rosyjski arystokrata-emigrant kazał wybudować dla swej umierającej żony. Posesję wzniesiono na ruinach dwóch cmentarzy: muzułmańskiego i ormiańskiego, na których swego czasu znaleziono groby pewnego Mędrca. Nigdy jednak nie udało się ustalić, która z mogił jest prawdziwa…
Trzydzieści lat po śmierci właścicieli kamienica podupadła i została opanowana przez pchły, którym walkę wypowiedzieli obecni – bardzo nietuzinkowi… – lokatorzy. Wplątani w skomplikowane rodzinne i sąsiedzkie układy, kłócą się i godzą, śmieszą, wzruszają i szokują. Pchli pałac to opowieść o nich i ich barwnych biografiach. To także opowieść o Stambule gdyż Pałac Cukiereczek jest jego symboliczną miniaturą.
Pałac pcheł to czwarta powieść Elif Şafak, po Orhanie Pamuku najbardziej znanej na świecie pisarki tureckiej. Pełna humoru, zręcznie wykorzystująca technikę narracyjną z Baśni tysiąca i jednej nocy urzekła czytelników i w błyskawicznym tempie trafiła na listy bestsellerów


Pierwsze życie Bodil Malmsten, szwedzkiej poetki i pisarki, polskim czytelnikom znanej jako autorka niezwykle ciepło przyjętej Ceny wody w Finistere. Pierwsze życie, czyli czas dzieciństwa, dorastania i wczesnej młodości spędzony kolejno na prowincji w domu dziadków, w Sztokholmie u znienawidzonej rodziny zastępczej oraz w Londynie w roli au pair u bogatych Anglików. Ciepło babcinej kuchni, romanse dziadka, trudna nieobecność ojca, nieudana próba samobójcza, terapia u kiepskiego psychiatry, zachłyśnięcie się samodzielnością i pierwsza miłość… Śmiech i łzy mieszają się w tej barwnej autobiografii, znakomicie oddającej surowy skandynawski klimat oraz mentalność ludzi przezeń ukształtowanych.

Dom na Kresach - Philip Marsden

Historia Zofii z Morynia nad Niemnem
No i kolejna piękna podróż za mną - tym razem przeniosłam się na Białoruś i znów pochłonęły mnie wspomnienia dawnych czasów. "Matko jedyna, czy ja już innych książek nie będę czytać?" - pytam sama siebie, gdy po raz kolejny wychodzę z księgarni z książką pod pachą taką, jak ta (tzn. książka, nie pacha). Póki co, nie zanosi się na zmianę moich czytelniczych upodobań - po prostu kocham historię (a zwłaszcza początek ubiegłego stulecia oraz 20-lecie międzywojenne), dawne czasy i tradycje, pożółkłe kartki książek, zdjęcia w kolorze sepii i najchętniej mój dom urządziłabym samymi antykami - ale kieszeń, niestety, nie ma odpowiednich rozmiarów, aby plan ten z powodzeniem przeprowadzić. Zadowalam się więc czytaniem o tym, co lubię.

"Dom na Kresach" to przepięknie opowiedziana historia o życiu Zofii Ilińskiej - polskiej poetki, zmarłej na emigracji w 1995r. To również, a może przede wszystkim, historia o jej sentymentalnej podróży do kraju swego dzieciństwa, na dzisiejszą Białoruś, opowiedziana przez jej przyjaciela, 40 lat młodszego pisarza i podróżnika, Philipa Marsdena (zaprzyjaźnili się, gdy Philip miał 5 lat, a Zofia 45).

W życiu Zofii ogromną rolę odegrała liczba "17" - była posiadaczką małej łodzi o nazwie "Memory" z siedemnastką na grocie - zapewne dlatego, że w chwili ucieczki z Polski, z rodzinnego Morynia nad Niemnem, skąd przez Skandynawię dotarła do Anglii, miała siedemnaście lat, a owa ucieczka miała miejsce 17 września 1939. Jakiś czas potem Zofia wyszła za mąż za pilota, Olgierda Ilińskiego, który trzy tygodnie po ślubie zginął zestrzelony nad Francją. Kilka lat późńiej wyszła za mąż ponownie i wraz z drugim mężem osiadła w Kornwalii.

Zofia - niezwykle ciepła kobieta, wrażliwa poetka, bardzo kochała konie i psy, lubiła podróżować, pisała wiersze, ale nade wszystko tęskniła. To właśnie ogromna tęsknota oraz zachowane przez Zofię notatki swojej matki, Heleny O'Breifne, zainspirowały poetkę do odwiedzin w rodzinnych stronach. Miejsce, w którym przyszło jej żyć od momentu ucieczki z domu nie było tym, które by można określić mianem "swojego miejsca na ziemi", dręczyło ją nawet coś w rodzaju pewnego uczucie "niezakorzenienia" - i chyba właśnie dlatego Zofia dała się namówić Philipowi na tę podróż. Wróciła na ziemię swych przodków, aby - jak to sama określiła - zatoczyć krąg. Razem z Philipem odnalazła szczątki fundamentów swego domu, odwiedziła groby swych bliskich, szukała zakopanych w lesie tuż przed ucieczką w 39 cennych rodzinnych sreber, spotkała ostatnich żyjących znajomych z tamtego okresu, pojadła malin zerwanych w lesie nad Niemnem i miodu z pasieki starej, garbatej pani Jadzi. Gdy w Klepawiczach odnaleźli dobra dziadków Zofii, okazało się, że "nowa" władza zorganizowała w majątku sowchoz, do którego wjeżdżało się przez bramę, nad którą widniała tablica - bardzo dobitny przykład radzieckiego kiczu - "pomalowana na srebrno, udekorowana płaskorzeźbą przedstawiającą kwiat w pełnym rozkwicie, snopek pszenicy, bańkę na mleko, tłustą krowę i sierp." Natomiast pałac dziadka Brańskiego, przed którym obecnie znajdował się trawnik z popiersiem Lenina, został przekształcony na biura, przychodnię, salę do potańcówek i ... Pałac Ślubów - "Teraz ze ścian pokoju zwieszała się udrapowana czerwona materia. Przy ścianie stało podium, sprzęt grający i głośniki. Do fałd dekoracji przypięte były, gipsowe tym razem, wizerunki snopków, tłustych krów i baniek." Na jednym z budynków zamontowany był elektroniczny zegar, wskazujący co 30 sekund co innego: najpierw aktualny czas, potem temperaturę, a na końcu ... stopień napromieniowania "bijącego" od Czernobyla. Zofia musiała być nieźle zdumiona, widząc to wszystko. A Anglik spisujący dla nas przebieg i wrażenia z tej niesamowitej dla niego wyprawy okazał się być obserwatorem bardzo spostrzegawczym i wnikliwym, zauroczony Kresami zadbał o szczegóły i - choć za pomocą bardzo oszczędnych środków - nakreślił czytelnikom wspaniałą panoramę wschodnich rubieży sprzed wybuchu wojny, a to co zastał współcześnie, często charakterystycznie naznaczone wpływem radzieckiego komunizmu, opisał jako coś egzotycznego.

Ta podróż stała się dla Zofii spełnieniem marzeń i najskrytszych tęsknot. Po powrocie z tej podróży mogła już spokojnie oczekiwać tego, co przyniesie jej los...
Zaintrygowała mnie ta książka bardzo, tym bardziej, że o poetce Zofii Ilińskiej nigdy nie słyszałam. Poszperałam to tu, to tam (czyli oczywiście w sieci, bo gdzieżby indziej?) i znalazłam kilka jej wierszy. Dla zapoznania z Zofią wklejam jeden z nich - ja go przepisałam na piękną kartkę i włożyłam między strony "Domu na Kresach" jako zakładkę. Dzięki przeczytanej historii poetki wiem, że ten wiersz traktuje o niej samej...


(Wiersz pochodzi ze zbioru "Wiersze w zbożu" (OPiM, 1970), a przełożony został z języka angielskiego przez poetkę Beatę Obertyńską. Refugee oznacza "uchodźca")

The Refugee

Przyjechałaś tu dwadzieścia lat temu jako „refugee".
Dziś masz brytyjski paszport

I prawo do starczej pensji.
Matkę pochowałaś w Irlandii,
Męża pochowałaś w Polsce,
nazywanej Rosjąna najnowszych mapach.
Brat twój osiedlił się ostatecznie w Kanadzie.
Córka w Kornwalii hoduje wieprze
i pisze wiersze w obcym języku.
Synowie na Malajach walczyli z bandytami,
potem była Afryka — potem Kanada.
W listach Ich czytałaś o krokodylach i małpach;
o wielkich nieruchawych słoniach,
turę wśród dzikiej pustki strzegą własnych kłów:
o zimie twardej i głębokiej, o polarnych psach
I o pieśni polarnych psów wieczornej długo i mollowo,
o mewach i zimorodkach; o bezmiernym oddechu morza, kiedy idzie
przypływ czy odpływ — aż od tych wszystkich obcości
Przycichły w pamięci strumienie własnego dzieciństwa.
Rozumiesz język zięcia i synowych.
Oni —z twego — opanowali już „tak” i „nie”.
Żadne z wnucząt (a jedno jest kaleką)
nie zna twojej rodzimej mowy;
nauczyły się tylko mówić do ciebie „babciu”.
I to jest jedno z najszczęśliwszych twoich słów.
Czasem śmieszy cię ta mieszanina rodzinna.
Czasem myślisz: „Jakie to wszystko dziwne”.
Czasem nie wiesz do kogo w jakim mówić języku.
Czasem bierzesz jeszcze de kościoła twój dawny mszał —
ale rzadko i raczej przypadkiem...
Zwierzyłaś się raz komuś że sny twoje mówią już też
po angielsku…
*
Do czterdziestego roku życia
nie przyjmowałaś w domu ludzi rozwiedzionych.
Do czterdziestego roku życia nie znałaś słowa „homoseksualizm”
a przecież cywilizowana i nie nadto osłonięta od życia
szeroko patrzałaś na świat.

Do czterdziestego roku życia nie wiedziałaś co to brak pieniędzy;
potem przyjaciel powiedział „żebracy nie mogą być wybredni”.
Nigdy nie opuściłaś niedzielnej mszy.
Nigdy nie byłaś u psychiatry...
Nigdy nie powiedziałaś i nie pomyślałaś nigdy
że cię coś „nic nie obchodzi”.
Nie pozwalałaś cierpieniu zamienić się w obsesję.
Za zło największe uważałaś grzech.
Dziś jesteś kobietą starą i bardzo piękną,
silną i pełną pogody,
Żyjesz w zgodzie z żywiołami,
nawykła oswajać obcych, ptaki i wiewiórki,
I tylko czasem — choć nie zdajesz sobie z tego sprawy —
twarz osuwa ci się ku coraz głębszym pokładom smutku.
To zdarza się jednak wtedy tylko
kiedy się brama za dziećmi zamyka,
Albo kiedy przy stole — między daniami — przeciąg
drzwi jakieś w głębi domu zatrzaśnie, i nagle
Nic zupełnie nie ma już do powiedzenia.

Moja ocena "Domu na Kresach": 6/6

Tytuł oryginału: The Bronski House. A Return to the Borderlands
Wydawnictwo: WAB , Luty 2009
ISBN: 978-83-7414-617-3
Liczba stron: 304
Wymiary: 145 x 205 mm
Tłumaczenie: Agnieszka Sozańśka

A gyertyák csonkig égnek...

...czyli - nie wiem, bo nie znam węgierskiego, a jest to po prostu tytuł oryginału powieści, którą właśnie skończyłam. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że oznacza to "świece dopalają się do końca", ale czy rzeczywiście tak jest?

Wciągnął mnie ostatnio nurt wspomnieniowy w literaturze, i to do tego stopnia, że wchodząc do księgarni czy biblioteki szukam książek o tylko takiej tematyce. A że jeszcze mi się nie "przejadło", dziś kolejna porcja przeszłości (choć nie tak bardzo odłegłej). "Żar" Sándora Márai'ego powstał w 1942 roku i jest to bardzo banalna, a zarazem rewelacyjna historia przyjaźni dwóch mężczyzn, Polaka i Węgra. Historia opowiedziana z ogromnym wyczuciem tematu, z bardzo dobrze nakreślonymi portretami psychologicznymi bohaterów, którzy po ponad 41 latach spotkali się, aby wyjaśnić tajemniczą zdradę żony jednego z nich. Ogromną rolę odgrywają w tej powieści wspomnienia i pamięć o tym, co ważne. Autor uważa, że tego co ważne, nigdy się nie zapomina. Ale ze wspomnieniami różnie w życiu bywa - te pielęgnowane i często przywoływane w pamięci nabierają jakby realnych kształtów, stają się wyraźne; inne z kolei chcemy wymazać z pamięci, rozmywają się z czasem i blakną, aż w końcu ich nie ma, zapominamy - "(...) rzeczy drugorzędnych nie ma, człowiek wyrzuca je z pamięci, jak sny".

Bohaterowie "Żaru" są w momencie spotkania starymi ludźmi, zmienionymi przez ich własny los i udział w zdarzeniach, które ten los im przyniósł, mają po 75 lat i muszą wykrzesać w sobie iskierkę, która roznieci wspomnienia dawnych czasów i wydarzeń i pozwoli wyjaśnić zagadkę z przeszłości, odpowie na pytanie co tak naprawdę stało się na polowaniu 41 lat temu. Stary generał oczekuje przybycia swego gościa, w kominku znów płonie ogień... Takie spotkanie po latach jest bardzo trudne, to również w pewnym sensie rozdrapywanie nigdy nie zabliźnionych ran, to bolesne przeżycie dla wszystkich, ale autor swymi spostrzeżeniami budzi w czytelniku tak wiele emocji oraz zmusza go do refleksji, jednocześnie prowadząc go z ogromną maestrią przez skomplikowany labirynt ludzkiej psychiki, zachowań, uczuć i namiętności - pozwala mu się oswoić nie tylko z nienawiścią i zazdrością, ale przede wszystkim z ogromem i głębią ludzkiej duszy oraz wszystkimi skrywanymi na jej dnie tajemnicami - np. z tajemnicą samotności. Czytając "Żar" często odnosiłam wrażenie, że to, co Márai pisze, to taka najzwyklejsza, ale zarazem najprawdziwsza, najistotniejsza prawda o człowieku... To taki wykład o przyjaźni i o tym, co w życiu ważne.

W związku z tematyką powieści przypomniały mi się dwa cytaty (ale nie zaczerpnięte z tej książki), wydaje mi się, że bardzo tutaj pasujące:

"Gdy masz kochankę i przyjaciela, a nie chcesz stracić żadnego, to pilnuj, by się nie spotkali" William Shakespeare

"Nic tak nie zatruwa powietrza jak rozkładająca się przyjaźń" Henryk Elzenberg

W przyjaźni ważne jest właśnie to, aby być wobec siebie szczerym, mimo że to boli i że trzeba zawsze wyjaśnić to, co niewyjaśnione i dopowiedzieć to, co niedopowiedziane... i o tym pisze Márai.


Książka spodobała mi się bardzo, aczkolwiek na kolana mnie nie rzuciła. Moja ocena: 5/6

Wydawnictwo: Czytelnik , Styczeń 2009
ISBN: 978-83-07-03191-0
Liczba stron: 168
Wymiary: 130 x 205 mm
Wydanie: czwarte

Rohrdorf - "mała ojczyzna" Leonie Ossowski

Skończyłam czytać bardzo piękną powieść "Wilcze jagody" (wchodzącą w skład trylogii razem z "Wiśniami" i "Porą czarnego bzu"), autorstwa niemieckiej pisarki Leonie Ossowski, urodzonej 15 sierpnia 1925 r. w miejscowości Rohrdorf (dzisiaj Osowa Sień niedaleko Wschowy - oddalone ode mnie ok. 50 km). Właściwe nazwisko pisarki brzmi Jolanthe Kurtz-Solowjew, a swój literacki pseudonim wzięła od swoich polskich przodków, byłych właścicieli Osowej Sieni, którzy osiedlili się na tych ziemiach ponad 750 lat temu. Pasję do literatury i pisarstwa zaszczepiła w niej matka,mało znana w Polsce poetka Ruth von Ostau. W styczniu 1945 roku rodzina 20 letniej wówczas Leonie Ossowski została przesiedlona na tereny zachodnich Niemiec. Musieli opuścić rodowy majątek i rozpocząć wszystko od nowa w zupełnie nowym miejscu - pisarka pracowała m.in. w fabryce, sklepie, biurze, pracowni fotograficznej... do czasu, aż swoje prawdziwe powołanie odnalazła w pisarstwie. W Osowej Sieni zachował się do dziś jej rodzinny dom, a właściwie pałac, którego ostatnim przedwojennym właścicielem był jej ojciec, Lothar von Brandenstein.



Zdjęcia skopiowałam stąd

„Niczym zamczysko, pośrodku długiej liczącej tysiąc dusz wsi, sprawiał wrażenie napuszonego i przeładowanego, jak chciał tego styl z przełomu wieku… Zbudowany z przepychem, jakoś nie pasował do otoczenia, niezależnie, czy patrzyło się na niego zimą, czy latem, w poświacie księżyca, czy w pełnym blasku dnia. Nad chłopskimi zagrodami górował w dwójnasób, a czworokątna kryta gontem wieża była o wiele wyższa niż starsze od niej drzewa w pałacowym parku”

Leonie Ossowski zaczęła pisać w latach pięćdziesiątych - jako pierwsze powstały scenariusze filmowe i krótkie opowiadania, a swoją pierwszą powieść „Wer fürchtet sich vorm schwarzen Mann?” (Kto się boi czarnego luda?) - wydała w 1968 roku. Jej literacki dorobek to około 20 powieści i zbiorów opowiadań. W Polsce ukazała się jej książka „Wilcze jagody” (1998). Jest dzisiaj jedna z najbardziej znanych i lubianych autorek w Niemczech (obecnie żyje i tworzy w Berlinie). Jej dorobek literacki cieszy się uznaniem nie tylko czytelników, ale i krytyków literackich - za swoją twórczość zdobyła wiele nagród i wyróżnień ( m. in. 7 września 2007 wyróżnienie "Zasłużona dla kultury polskiej", przyznane jej w dowód uznania za wkład w pojednanie polsko-niemieckie przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierza Michała Ujazdowskiego). Głównym założeniem pisarki jest pielęgnowanie pamięci o swojej utraconej "małej ojczyźnie" - w swoich utworach pisze (I to jak pisze!!!) o życiu w Osowej Sieni, aby uchronić przed zapomnieniem, to co w pamięci zachowała, aby przekazać to swoim czytelnikom i zachować dla potomności. W pisaniu Leonie Ossowski wyczuwa się ogromną tęsknotę za minionymi latami, za ziemią swych przodków i za utraconym "krajem lat dziecinnych" - z tej wielkiej tęsknoty powstała powieść "Wilcze jagody"- powieść godna polecenia dla tych wszystkich, którzy lubią klimaty dobrego życia w rodzinnej wiejskiej posiadłości i z wielką historią w tle.


Skończyłam czytać "Wilcze jagody" i aż się boję "uderzyć w klawisze", aby jakimś jednym fałszywym tonem nie zmącić tej wspaniałej harmonii przepięknie opisanych krajobrazów, wydarzeń i ludzi. Opisanych pięknym językiem - czytałam w oryginale, ale dla porównania wypożyczyłam polskie tłumaczenie p. Eugeniusza Wachowiaka - czytelnik ceniący sobie piękno języka polskiego będzie bardzo kontent - celowo użyłam tego określenia - to właśnie dzięki stronie językowej powieści odkryłam, że niewymieniona w powieści z nazwy Wschowa jest piękna (a znam to dość brzydkie miasto, gdyż kilka razy w roku odwiedzamy tam naszych przyjaciół Tomka i Madzię) - i wcale nie trzeba znać miejsc, o których Leonie Ossowski pisze - można je sobie doskonale wyobrazić - obrazy przedstawiające Rynek, gimnazjum czy dworzec kolejowy same stają przed oczyma. A autorka opisuje nie tylko miejsca dziś już nieistniejące, ale i te, które można zobaczyć współcześnie.


Akcja powieści przedstawiona została przez autorkę na dwóch płaszczyznach - ta właściwa rozgrywa się w latach 1933 - 1945 (kiedy Hitler dochodzi do władzy i coraz skuteczniej ją rozszerza i umacnia), i retrospektywnie w czasie od 7.11.1918 - mamy tu więc do czynienia z bardzo pięknie przedstawionymi czasami dwudziestolecia międzywojennego i II wojny światowej. W swoich wspomnieniach bohaterka powieści, Sophie, pisze nie tylko o swoich studiach malarskich w Monachium, o szalonych latach dwudziestych ubiegłego stulecia, wystawnych balach i rautach, wyścigach konnych, o śmietance towarzyskiej międzywojennego Berlina, ale również o postępującym wszechobecnym kryzysie gospodarczym i politycznym (brzmi jakoś znajomo???), galopującej inflacji (np. chlep kosztował wtedy milardy papierowych marek, popularny był handel wymienny i za wszystko płacono produktami), a Berlin pewnej pamiętnej zimy 1923 roku pachniał tylko brukwią - z brukwi było dosłownie wszystko: kotlety, kiełbasa, ciasto, a nawet kawa (jestem ciekawa, jak to mogło smakować, mam nadzieję że nam nasz kryzys czegoś podobnego nie zgotuje). Sophie mieszkała wówczas u swojej ciotki Hedwig, i jako tako nie mogła narzekać - dzięki paczkom otrzymywanym ze Szwajcarii od rodziny zmarłego męża ciotka nie miała biedy, a w jej domu zawsze był olej, masło, wędliny czy ciasto. Sophie zwraca również uwagę na to, że wraz ze spadkiem wartości pieniądza przestały się liczyć w Niemczech jakiekolwiek wartości moralne. Np. na ulicach Berlina panowały zamieszki i ogólny niepokój po nieudanym puczu Hitlera w Monachium - i mimo, że Hitlera aresztowano, ulice miast roiły się od nazistów wdających się w bójki z komunistami i wybijających szyby w żydowskich sklepach. A później następują lata spędzone na wsi, małżeństwo. I w to wszystko wpleciona miłość - najpierw do Filipa, potem do Klemensa i wreszcie do Leopolda von Zertsch, a dzięki temu ostatniemu również do Rohrdorfu, do pięknej okolicy i wspaniałych ludzi.


"Wilcze jagody" przedstawiają życie dwóch ostatnich pokoleń właścicieli Osowej Sieni (sprzed 1945) - Sophie i Leopolda Zertsch, oraz ich córek: Laury, Anny i Marii. Autorka poświęca dużo miejsca społeczności Niemców i Polaków na teranch przygranicznych - w lasach koło Osowej Sieni przebiegała granica polsko - niemiecka. Ogromny wpływ na losy bohaterów powieści miała w owym czasie nazistowska propaganda i ideologia faszystów, poddanie się im niektórych mieszkańców (np. Killert, Teopendorf, WeiB) albo próby przeciwstawiania się im (baron Zertsch, pan von Kuttlau) - ale mimo to, albo może dzięki tym licznym odniesieniom do autentucznych wydarzeń historycznych, czyta się powieść Ossowski z zapartym tchem i z wypiekami na twarzy.


Moja ocena: 6/6

Wydanie niemieckie: Tytuł oryginału: "Wolfsbeeren. Weichselkirschen. Holunderzeit" (Wilcze jagody. Wiśnie. Pora czarnego bzu) Wydawca: Ullstein Tb (August 2000) Ilość stron: 1149 ISBN-10: 3548248160 ISBN-13: 978-3548248165
(prezentowane przeze mnie wydanie jest obecnie niedostępne w sprzedaży na niemieckim rynku księgarskim, ale można dostać wszystkie trzy części osobno, każda kosztuje ok
. 10
€)


Wydanie polskie:Wydawca: Rebis Miejsce i rok wydania: Poznań 1998 r. – Ilość stron: 396 stron ISBN: 83-7120-364-0
Tłumaczenie: Eugeniusz Wachowiak. (Nakład „Wilczych jagód” w j. polskim jest od dawna wyczerpany, ale warto szukać w bibliotekach i na www.allegro.pl - sprawdziłam, na allegro na razie nie ma:-(

Góra śpiących węży - Hanna Kowalewska

Odnaleziona rodzina i tajemnica szarych guzików

I znów mi się przeczytana książka spodobała - tym razem mowa o dalszych losach Matyldy z Zawrocia, które autorka opisała w "Górze śpiących węży". Jest to bardzo poetycko napisana historia o trudnych rodzinnych relacjach, o szokujących tajemnicach z przeszłości i próbie ich wyjaśnienia, o poszukiwaniu (utraconego? a może nigdy go nie było?) ciepła rodzinnego...

Jest koniec lata i koniec pewnego etapu w żciu Matyldy, która powraca z Zawrocia do Warszawy, z pięknego i dużego wiejskiego domu do malutkiego wielkomiejskiego mieszkanka na 10. piętrze i do swojej pracy w teatrze - wraca zmieniona nie tylko zewnętrznie, ale po tym wszystkim, co wydarzyło się w jej życiu, wraca jako inna Matylda. Być może wydarzenia "tego lata w Zawrociu" dały jej siłę, żeby zmierzyć się z przeszłością? Być może to nadchodząca jesień ze swoim melanchochlijnym nastrojem skłania Matyldę do przemyśleń i otwiera jej oczy na pewne rzeczy? Faktem jest, że bohaterka postanawia wreszcie zrealizować to, co tak długo od siebie odpychała, zagłębia się w historię swojej rodziny, w skrzętnie skrywane tajemnice - i sama jest niejednokrotnie zaskoczona tym, co odkrywa. Walczy ze swoimi uczuciami do mężczyzn, którzy "byli" i którzy "są" w jej życiu, z uczuciami do matki, która tak naprawdę nigdy nie była serdeczniejsza w stosunku do córki i przez te wszystkie lata zbudowała mur nie do przebicia żadną miłością... Matylda dzięki swemu postanowieniu wyjaśnienia śmierci swego ojca, który zginął w wypadku, gdy Matylda miała 5 lat, poznaje ogromną - jak się okazuje - rodzinę z jego strony, rozsianą teraz po całym świecie. Ale mimo to dręczy ją nocami ten sam od lat senny koszmar, a odnalezienie w pawlaczu zdjęć ojca i kilku szarych guzików nie ułatwia sprawy wyjaśnienia zagadki sprzed lat ... Matka coś skrywa, nie chce rozmawiać i unika tematu zarówno śmierci ojca, jak i jego rodziny.


"Góra śpiących węży" ma - podobnie jak pierwsza część - formę pamiętnika, pisanego kiedyś ręką dziadka, potem babki, a teraz kontynuowanego przez Matyldę - wnuczkę. Czyta się toto bardzo dobrze, szybko, wspomnienia i refleksje przeplatają się z aktualnymi wydarzeniami, a Kowalewska pisze z wdziękiem, delikatnie, ubierając w słowa to, co wydawałoby się trudno słowami wypowiedzieć i ...ani się obejrzałam, jak skończyłam.
Czytam już trzecią część, ale już na początku muszę powiedzieć, że ... o tym napiszę jednak za kilka dni:-)


wydawnictwo ZYSK I S-KA
wydanie 2006 r.
ISBN: 83-7298-875-7
Format: 13.0x20.0cm
456 stron
Oprawa: Twarda z obwolutą
Wydanie: 1

Fortepian - Jane Campion , Kate Pullinger

Już nigdy więcej nie sięgnę po książkę, która została napisana na podstawie scenariusza filmowego. Zaczęłam od tego właśnie stwierdzenia, bo zła jestem strasznie. Bo "Fortepian" jako film kocham, zwłaszcza jego ścieżkę dźwiękową, natomiast książkę "znielubiłam", i to od razu - po kilku stronach. I nie będę z pewnością odkrywcza, jeśli powiem, że autorki tylko dlatego ją napisały, bo miały ogromną nadzieję powtórzyć sukces, jaki odniósł film (dla przypomnienia: trzy Oscary i Złota Palma w Cannes). Nigdy nie uwierzę w to, że ich motywacją była chęć przybliżenia historii Ady McGrath tym, którzy nie widzieli filmu.

W nocie wydawcy czytamy:

"George, moje serce należy do Ciebie" - to sekretne przesłanie kobiety, która nie mówi - do mężczyzny, który nie umie czytać. Główna bohaterka zamyka się w milczeniu i silą własnej woli staje się niemową. Ucieka w muzykę. Gra na fortepianie jest dla niej grą uczuć i grą na uczuciach. Fortepian ucieleśnia wzruszenia, rozterki, rację życia. Ada nigdy nie przestaje zadziwiać. Uwodząc mężczyznę, najpierw spycha go na dno rozpaczy, by później wynieść go na szczyt upojenia. Fortepian to książka, w której romantyzm spotyka się z erotyzmem, a uczucia pozytywne walczą z negatywnymi. Sceny drastyczne przeplatają się z poezją, ból łączy się z pięknem i nadzieją.

Już w bibliotece nie spodobały mi się rozmiary tej książeczki. Mając na uwadze wspaniałe krajobrazy, które w formie pisanej wymagają nie lada mistrzostwa, aby ich piękno opisać, wspaniałą muzykę i wreszcie niemotę głównej bohaterki - wszystko wymagające niezwykle misternego i subtelnego opisania, czytelnik, czyli ja, ma nadzieję, że spisanie historii Ady i jej córki Flory powinno zająć autorkom miejsce na co najmniej kilkuset stronach opasłego tomiska, a tu tymczasem nędzne 190 stroniczek, w książeczce o bardzo kieszonkowych rozmiarach.
Nie podobała mi się również forma książki - cały czas nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że czytam wypracowanie na temat filmu - coś a'la opowiadanie z użyciem dialogu, nawet bohaterów nie można było sobie po swojemu wyobrazić, bo w opisach postaci widziałam odtwórców ról filmowych. Dialogi bohaterów też żywcem wyjęte z filmu. Od strony narracyjnej wszystko spłycone do granic możliwości - sucho, płytko i bez emocji.


Powiem krótko - nie warto nie tyle kupować, co nawet wypożyczać z biblioteki. Lepiej w tym czasie obejrzeć "Fortepian" na ekranie i dać się ponieść wspaniałej muzyce. Chyba właśnie ze względu na muzykę lubię ten film, książka natomiast nie zagrała żadnym dźwiękiem...

Moja ocena:1/6. Nie polecam, nie warto!

Autor: Jane Campion , Kate Pullinger
Wydawnictwo: Bela Med
ISBN: 83-60022-05-4
Liczba stron: 190
Wymiary: 125 x 200 mm

Numerator - Margaret Todd

Rzadko sięgam po kryminały, ale potrzebowałam czegoś lekkiego (???), krótkiego i przede wszystkim innego, niż to wszystko, co w ostatnim czasie przeczytałam, a "Numerator" spełniał te wszystkie kryteria. Na dodatek był na wyciągnięcie ręki - kupiłam niedawno i cierpliwie czekał na swoją kolej do przeczytania.

Margaret Todd to - wbrew pozorom wywołanym zagranicznym nazwiskiem - polska autorka, która zadebiutowała w 1979 r. jako Małgorzata Kondas opowiadaniem zatytułowanym Magia i Komputer. Od tamtego czasu opublikowała wiele opowiadań w czasopismach i antologiach science fiction.W 1986 r. ukazały się jej pierwsze książki: zbiór opowiadań Spór o czarownice oraz powieść sensacyjna Kocham ryzyko. Od 1991 jej utwory ukazują się pod nazwiskiem Margaret Todd.

"Numerator" - krótka książka (zaledwie 187 stron), którą z uwagi na wartką akcję kryminalną czyta się bardzo łatwo, szybko i przyjemnie. Mnie zajęła czas na jeden wieczór, kilka ostatnich stron dokończyłam następnego dnia przy porannej kawce. Poza tym, że jest krótka, jej akcja osadzona jest w naszych polskich realiach (Warszawa - Żolioborz, Łomianki, Park Żeromskiego, a w tle górujący nad miastem Pałac Kultury i Nauki) i opisuje zdarzenia, o których praktycznie codziennie słyszy się w naszych mediach. Autorka zgrabnie wplata w akcję wątki o źródłach rodem z PRL-u, a nakreślone wprawną ręką i lekkim piórem tło kulturalne i społeczno-polityczne pozwala czytelnikowi doskonale wczuć się w atmosferę opisywanej Warszawy - tej dzisiejszej i tej sprzed ćwierćwiecza - doskonała okazja, aby cofnąć się w czasie i dokonać retrospekcji własnych wspomnień z tamtego okresu.

Bohaterami są Dominika i Marcin - sympatyczna para młodych policjantów. Autorka próbuje w ich postaciach złamać istniejące w naszej polskiej świadomości stereotypy dotyczące policjantów - tępych gburów, nieokrzesanych buraków - (pokutujące jeszcze z czasów PRL-owskich, opisywanych również w "Numeratorze"), a więc Dominka jest absolwentką psychologii, kobietą bardzo dociekliwą i spostrzegawczą, rozmiłowaną w literaturze: czyta nawet na służbie, i to bynajmniej nie harlekiny. Marcin natomiast to "dobra dusza", pracowity, czasami bardzo uparty i bardzo poszukujący miłości. Wraz ze swoim szefem, komisarzem Gregiem oraz superprzystojnym prokuratorem Borutą (!) usiłują rozwikłać zagadkę tajemniczych śmierci kilku mniej lub bardziej ważnych osób w Warszawie. Prowadzonej sprawie nadają kryptonim "numerator", gdyż nieznany sprawca pozostawia przy ciałach swoich ofiar ponumerowane karteczki. Serię tych ponumerowanych tajemniczych zgonów rozpoczyna Olga Szmajda i jej bardziej niż zagadkowy atak serca na planie kręconego właśnie kolejnego odcinka popularnego talk-show - prezenterka umiera na oczach swoich widzów i zaproszonych do studia gości specjalnych - kryminalistów.

Czy policjantom uda się znaleźć klucz do zagadki i schwytać mordercę? Oczywiście, że tak. Tylko tyle zdradzę z zakończenia książki, które dla mnie okazało się być nie lada niespodzianką - ale tak to już w tego typu książkach bywa. Wydawać by się mogło, że niepasujęce do siebie osoby, miejsca i wydarzenia splecione przez autora narracją nie mają ze sobą najmniejszego związku - w końcu okazują się tworzyć bardzo logiczną całość. Tak też było i w tym przypadku.
Jednakże na koniec muszę jeszcze stwierdzić, że zachwycona nie jestem - ot, taki sobie kryminalik. Czytałam już lepsze.


Autorka ma też swoją stronę w sieci, dla zainteresowanych odsyłam pod adres http://www.mtodd.pl/

wydawca: Replika
miejsce wydania: Zakrzewo
data wydania: 2008
nr wydania: IISBN: 978-83-60383-75-9
liczba stron: 187
kategoria: sensacja
format: 120 x 200mm