środa, 30 września 2009

Saga Sigrun - Elżbieta Cherezińska

Uwielbiam Skandynawię – począwszy od pełnych uroku i pewnej surowości krajobrazów, poprzez muzykę, charakterystyczny skandynawski styl urządzania domów na literaturze kończąc. Gdy słyszę: Szwecja, Norwegia czy Finlandia, to zawsze moje myśli są koloru białego, krążą nad morską taflą albo nad niezmierzonymi ciemnymi lasami, i zawsze spodziewam się czegoś pięknego. Ale jak odnieść się do czegoś, co jest skandynawskie na wskroś w swoim charakterze, ale stworzone zostało przez … Polkę? Kochani - „Saga Sigrun” stanowiąca pierwszą część cyklu „Północna droga”, napisana przez Elżbietę Cherezińską to – nie waham się użyć takiego określenia i podpisuję się pod nim obiema rękami i nogami - literatura na miarę noblowskiej „Krystyny córki Lawransa” autorstwa norweskiej pisarki Sigrid Undset Nie da się nie porównywać obydwu książek, tak wiele mają wspólnego.

Po raz pierwszy o „Sadze Sigrun” usłyszałam kilka tygodni temu od Be.el podczas naszego literacko – rodzinnego spotkania przy herbatce w moim ogrodzie – możecie sobie wyobrazić nasze szalejące maluchy, korzystające z nieograniczonej wprost swobody, gdy matki zagadają się o książkach – moja 2-letnia Klara zjeżdżała ze zjeżdżalni głową w dół, a 4-letni Tomcio Be.el usiłował nauczyć Klarę i Mikołajka (też 2 latka) po tej zjeżdżalni zbiegać (!!!!!!!!!). Na szczęście w porę te ekscesy naszych pociech zauważyłyśmy i nic strasznego się nie stało. Ale „Saga Sigrun” już wtedy zrobiła na mnie ooogrooomne wrażenie. Tak więc biorąc książkę do ręki, w zasadzie wiedziałam, co mnie czeka. Czytelnicza uczta to mało powiedziane – (Olga Tokarczukl powiedziała o tej powieści, że „to hipnotyczna uczta czytelnicza” – i jest to moi drodzy święta prawda. Książka bowiem hipnotyzuje czytelnika i mnie też to spotkało. Dzisiaj, po lekturze „Sagi…” słów mi brakuje, żeby wyrazić swój zachwyt. Czytając miałam wrażenie, że tonę w klimacie powieściowej X. wiecznej Norwegii, że otacza mnie ta niesamowita aura prostego życia prostych ludzi, przepadłam na kilka wieczorów i chłonęłam ją całą sobą – nieśpiesznie, rozsmakowując się w powieści ze strony na stronę, przez kilka dni żyłam życiem Sigrun i jej męża Regina oraz ich dzieci Bjorna i Gudrun; żyłam życiem bohaterów powieści – pięknych, mądrych, walecznych, prawych i budzących szacunek.

Elżbieta Cherezińska sprawiła swoją przepiękną prozą, że nie mogę przestać myśleć o bohaterach „Sagi…”, ba! - nie chcę przestać o nich myśleć – zastanawiam się, jakie byłyby ich dalsze losy, jak wyglądałby ich świat, gdybym to ja mogła dopisać ich dalszy ciąg. Wiecie, dlaczego tak się dzieje? Moja teza jest następująca: to za sprawą klimatu powieści - wywołuje ona tak niesamowity wpływ na czytelnika, tak wciąga w nurt swoich wydarzeń, że zapomina się o piciu i jedzeniu; średniowieczny pogański świat Wikingów jest przedstawiony tak, że człowiekowi aż żal, że nie żyje w tamtych czasach… Wszystko przedstawione tak pięknym językiem (a jest to rzecz, na którą jako filolog – wprawdzie germański, ale zawsze (ze specjalnością językoznawstwo) – zwracam zawsze szczególną uwagę), że czytanie to prawdziwa przyjemność. Nie wiem, jak autorka to robi, ale przedstawione przez nią wewnętrzne konflikty, wojny i ekspansja Wikingów w stronę Europy oraz zetknięcie dwóch kultur: pogańskiej i chrześcijańskiej, odmalowują się w wyobraźni jak realne obrazy namalowane ręką i pędzlem mistrza - i do tego wszystkiego ta miłość – wielka, bezgraniczna, ufna i wierna, z niesamowitą dawką subtelnej i zarazem dzikiej, szalonej i bezwstydnej erotyki – nie, no słów mi naprawdę brak. Kto nie czytał – niech czym prędzej po nią sięga. Do księgarń i bibliotek: biegiem marsz!!!! To książka taka, której nie można nie przeczytać.

I jeszcze jedno - muszę to dodać, bo nie byłabym sobą - najlepsze w tym wszystkim jest to, że "Saga Sigrun" to pierwsza część cyklu - a to oznacza ni mniej, nie więcej, że będzie dalszy ciąg.
Nie mogło być dla mnie lepszej wiadomości!

Moja ocena: 6/6


Autor:Elżbieta Cherezińska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka , Czerwiec 2009
ISBN: 978-83-7506-351-6
Liczba stron: 406
Wymiary: 145 x 205 mm

poniedziałek, 28 września 2009

No, okejos, Panie Boże, w miarę było. Chodźmy. - O Andrzeja Stasiuka pogodzeniu z życiem

Idę, będąc nieco gruby - wklejam sobie fragmenty artukułu z gazety.pl, który w całości można przeczytać tu


Dorota Wodecka: Ale ma pan tu trawę!

Andrzej Stasiuk: Że niby zapuszczone obejście? Przestało mi się chcieć kosić w tym roku. Bo widzę, że wszyscy faceci na kuli ziemskiej odpalają kosiarki i koszą tę trawę po to, żeby ona była krótka jak w Austrii. W przyszłym roku kupię sobie dwie owce. Owce w odróżnieniu od kóz nie niszczą krzewów, tylko strzygą trawę. A jesienią po prostu je zjem, bo lubię baraninę. I tak co roku. Mam taką ideę powrotu - będę miał kosiarkę owczą i będę ją zjadał jesienią.

A z sąsiadami jak pan żyje?

- Mamy wokół 17 hektarów, więc nie mamy sąsiadów. Ale we wsi to za wiejskiego matołka mnie mają. Co to nie sieje i nie zbiera, tylko książki pisze. Niepotrzebne rzeczy robi. Wyzwalam raczej czułość, może politowanie niż jakieś gorsze uczucia. Tak sobie wyobrażam. Nigdy mnie to zresztą nie interesowało specjalnie.

Jest pan już stąd?

- Nie.

To skąd?

Znikąd. Z przeszłości. Ze wszystkich jej składników. Ze wsi, podróży, rodziny, ludzi, kobiet. Nie jestem z miejsca. Tutaj tylko mieszkam, świat zza kuchennego stołu oglądam. Ale nie ukrywam swojej wielkiej, młodzieńczej miłości do tych stron.

A co znaczy, że jest pan wieśniakiem?

- Myślę poprzez wieś. Widzę poprzez wieś. Przez ten pejzaż. Miasto mi się wydaje w Polsce czymś umownym, wtórnym. Takim parkiem tematycznym pt. "Cywilizacja Europy Zachodniej". Nie mogę się pozbyć tego wrażenia. Z wyjątkiem Przemyśla, gdzie czas roztapia się i miesza ze światłem. Ostatnio wsiadłem w samochód i pojechałem tam. Myślałem o Schulzu. W tym świetle, w złuszczeniu murów, w meandrujących uliczkach jakby żywcem wlała się jego proza i tam zastygła.

Mówią w okolicy, że do ludzi to pan nie jest.

- Nie jestem fanem spotykania ludzi, nie czuję takiego zobowiązania. Filozofia spotkania nigdy do mnie nie przemawiała. Czasami przez tygodnie nie spotykam nikogo poza Moniką i Tośką.Nie na darmo wyprowadziłem się tutaj. To nie jest fiu-bździu, że sobie chciałem pokowboić w Bieszczadach, tylko potrzebowałem samotności, żeby nie być rozpraszanym. Prawdziwa wolność jest samotnością. Bez poglądów, bez niczego. Pustka. I definiujesz swoją samotność wobec świata, wobec śmierci.Ja to lubię, tak jak niektórzy spełniają się w nieustannym kontakcie, w życiu w centrum, w rozmowie. Rozumiem ich, ale wolę spotykać myśl drugiego człowieka w jego dziele niż osobiście, że się tak wyrażę. Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze.Ale pani tu o miłości przyjechała rozmawiać. I o kobietach. Ja nie wiem, czy jestem dobrym rozmówcą. Co to za facet?! 20 lat z jedną żoną, nie zdradza, nie pije tyle co kiedyś, nie ucieka z domu.

(...)

Fajna jest? (pytanie dotyczy forsy)

- Nigdy nie miałem pomysłu, żeby ją zarabiać. To się stało przy okazji.Długie lata żyliśmy z Moniką w dość malowniczej nędzy. Przez całe miesiące nie oglądaliśmy gotówki. We wszystkich okolicznych sklepach mieliśmy pozaciągane długi na jedzenie. Raz na miesiąc listonosz przynosił przekaz z "Tygodnika Powszechnego" albo z "Gazety Wyborczej" i wtedy się je spłacało.To była jednak malownicza nędza, którą romantycznie można wspominać. Nie miała wiele wspólnego z dotkliwością prawdziwej. Może czasami tylko, jak musieliśmy dzieci do szkoły wyprawić albo kiedy nie było na buty, a trzeba było jechać do większego miasta. Bo do Gorlic to się w gumofilcach jechało.Byliśmy młodzi, mieliśmy mnóstwo zajęć, pisaliśmy książki, i ta nędza była niewygodą, ale też smakiem życia. Nigdy nie przyszedł Monice do głowy pomysł, że mam pójść do pracy i zarabiać pieniądze. Masz pisać - powtarzała. Nasza nędza była ceną wolności. Nie byliśmy w nią uwikłani, osadzeni, bez wyjścia. Nie wstawaliśmy, myśląc, że jesteśmy nędzarzami, i nie kładliśmy się spać z taką myślą. Ta bieda nie była też tak dotkliwa, bo świat nie atakował nas bogactwem i pokusą materialną.

Teraz ta dotkliwość jest większa?

- Tak, bo teraz część nie ma tej kasy, a kiedyś wszyscy nie mieli. Ale dziś w jej braku najbardziej boli, że nie można mieć tego całego gówna, którego ludzie tak naprawdę nie potrzebują. Że nie mogą mieć tej przysłowiowej plazmy.W tym kraju nikt z głodu nie umiera, w jakichś Biedronkach żarcie jest tanie i tak naprawdę cierpienie nędzy czy biedy jest skłamane. Nie mówię o skrajnych przypadkach bezrobotnych, niezaradnych, wyrzuconych na margines, ale o powszechnym jej odczuwaniu.

(...)

A jakie kobiety są ładne?

- Kobiece. Duże. Nie znoszę chudych bab. Przecież cielesność nas w nich pociąga, ciepło, dotyk, a jak tu przytulić się do szkieletu?! Przepraszam, że tak mówię, ale współczesna kultura hodowli takich samych egzemplarzy to coś strasznego. Kobieta ma pierdolca, bo parę kilogramów więcej waży! To jest morderstwo na człowieku! Ludzie! Obsesja zdrowia i chudości! W Hamburgu poszedłem po południu na spacer do parku i myślałem, że mnie kurwa stratują. Nie było ani jednego spacerującego! Wszyscy w tych strojach, wszyscy chudzi jak kościotrupy i myślę: gdzie ja jestem!? Atak szkieletorów! A ja chciałem się przejść niespiesznie, wypiwszy piwo, będąc nieco grubym. Czułem się dyskryminowany. Poszedłem stamtąd. Dlaczego pani się śmieje?

Bo pan się naprawdę denerwuje.

- Bo to nie jest anegdota. To nieznośne uczucie, kiedy biegnie na ciebie tłum obsesjonatów, że będą nieśmiertelni! Że śmierć zabiegają. Ohydne. Gatunek ludzki całkiem stracił godność. Z własną śmiercią sobie nie potrafi poradzić. Zabiegać ją chce. Koniec człowieczeństwa! Ta cywilizacja zdrowia oraz nieśmiertelności jest cywilizacją śmierci. Bo nie potrafi podjąć wyzwania, nie potrafi podjąć tego ludzkiego wysiłku i spotkać się z prawdziwym przeznaczeniem. Zabiegamy się. A potem botoks sobie wstrzykniemy, kupimy nerkę od rozstrzelanego Chińczyka i wszczepimy. Nie ma heroizmu, nie ma ludzkiego losu, wszystko jest skłamane. Brniemy w totalne zafałszowanie. Cała kultura współczesna, popkultura też jest falsyfikowana, zbudowana na wartościach nieistniejących. Nie ma pomagać w egzystencji, nie ma nas określać, tylko jest wampiryczną instytucją, która wysysa z nas energię, by sama mogła zarabiać, powielać się, regenerować. Żeby istniała jako zombi.Nie znoszę nieautentyczności. I udawactwa, zwłaszcza kogoś mądrzejszego. To w dzisiejszych czasach staroświeckie podejście, bo udajemy bez przerwy. Ale stoi za nim niechęć do współczesności, która jest cywilizacją podróbek. I do kłamstwa, którego tyle jest w języku, w mowie, które nie jest lingwistycznym kłamstwem, tylko kłamstwem istnienia.Są zjawiska kompletnie skłamane, co do których mam pewność, że mogłoby ich nie być i światu by się nic nie stało.Kim pan pogardza?

(...)

I tak widzę, że baaardzo obszerne fragmenty tu sobie skopiowałam. Wygodna jestem i - gdyby mi się kiedyś zachciało wrócić do tego wywiadu, to żeby nie szukać...

Kalendarzowy zawrót głowy

Zaczęłam wczoraj przeglądać przepastne - jak się okazało - zasoby niemieckiego Amazona. Celem moich poszukiwań były kalendarze, chciałam znaleźć coś związanego z literaturą. I wiecie? Oczopląsu dostałam. I palpitacji serca. I teraz chora jestem, bo nie wiem który wybrać. Mąż niedługo przyjeżdża i w ramach listopadowego prezentu imieninowego postanowił przywieźć mi z Niemiec kalendarz. Oczywiście ja, sfiksowana na punkcie książek, zaczęłam szukać tych o tematyce literackiej. Sami popatrzcie, co znalazłam . Dodam tylko, że nie wkleiłam wszystkich zdjęć, jakie znalazłam...













Np. na rok 2010 juz po raz piąty ukaże się literacki kalendarz "O psach". Z okładki uśmiecha się do wielbicieli literatury i psów Cornelia Funke ze swoją suką Luną, rozpoczynając tym samym serię zdjęć współczesnych niemieckich pisarzy, którzy jednocześnie są wielbicielami psów - Robert Gernhardt, Elfriede Jelinek, Loriot (Vicco von Bülow) i Martin Walser. Każdy tydzień na osobnej stronie (kalendarz liczy ponad 50 stron), w każdym tygodniu coś intersującego: Paul Auster ogłasza psa równego bogom, Margaret Atwood opowiada o bojaźliwym piesku, u Heinricha Bölla pewien hycel wyznaje, że ma bardzo miękkie serce. Oprócz tego opowiadania wielu innych, wielkich literatury na tematy pieskie i nie tylko. Wymowę tekstów podkreślają reprodukcje obrazów ze wszystkich epok oraz fotografie, które nadają im (tzn. tekstom) kolorytu i smaczku. Kalendarz jest niesamowity: wart obejrzenia, poczytania, zakochania się w nim i przede wszystkim wart jest kupienia. Poniżej okładka i kilka stron ze środka. Mnie podoba się bardzo.








Gdzie na świecie jest więcej pisarzy, myślicieli i artystów, jeśli nie nad Morzem Bałtyckim - od Szlezwiku - Holsztyna aż po Usedom przy granicy polsko-niemieckiej? W Usedom żyła Carola Stern, a do wielkich piszących, którzy tam gościli należeli m.in. Maxim Gorki, Victor Klemperer, malarze Feininger i George Grosz. Na wybrzeżu tworzył też Gerhart Hauptmann, Selma Lagerlöf otrzymała Doktorat honoris causa miasta Greifswald, a Kafka zażywał kąpieli w Graal-Müritz. Z literackiego domu Uwe Johnsona w Klützer Winkel jest bardzo blisko do Lübecki, do Buddenbrooków Thomasa Manna. Dalsze tropy literackie prowadzą plażą w górę, w kierunku Fehrman - śladami między innymi Wolfa-Dietricha Schnurre'a.


Pożej kilka propozycji dla wielbicieli literckiego podróżowania - przepiękne miejsca związane z pisarzami:
1. Sagi, podania i legendy z dalekiej północy
2. Praga Kafki
3.Literacka Rosja: z cytatami wielkich mistrzów literatury
4. Włochy Goethego




Piękne, prawda? Też jesteście chorzy na kalendarze związane z literaturą? Sama nie wiem, który mam wybrać:-)

niedziela, 27 września 2009

Ogłoszenie drobne: SPRZEDAM FACETA...

Data pierwszej rejestracji: wrzesień 1966 r.
Egzemplarz okazowy, duże gabaryty.
Tył lekko zgarbiony.
Poduszka powietrzna z przodu.
Ropniak.
Możliwość jazdy na gazie, wrażliwy na pedały.
Drążek ergonomiczny, położony centralnie - prawie niewidoczny.
Najlepiej posuwa na obwodnicach, na trasie bierze wszystko jak leci.
UWAGA!!! Porządnie stuknięty!
Dużo pali, czasem ma problemy z wtryskiem.
Niemiłosiernie smrodzi z tylnej rury.
Zapas gum GRATIS!

Babeczki, któraś zainteresowana? Polecam gorąco - choć z góry zaznaczam, trzeba będzie trochę zainwestować w mały remoncik...

Dowcip - jak zwykle zresztą - dostałam od mojej siostry, drugiej, tej co to tak ja teraz, w Polsce. I jak tu się takim fajnym dowcipem z Wami nie podzielić??? No jak???

Notatki myśliwskie z Afryki - Józef hr. Potocki

„Kto pragnie wrażeń, kto chce użyć myśliwskiej rozkoszy, kto chce poznać świat takim, jakim stworzył go Bóg, a ludzie jeszcze nie zepsuli, ten w czasach dzisiejszych nie zadowoli się podróżą, lecz szuka wyprawy” [1]

„Notatki myśliwskie z Afryki” z serii PODRÓŻE RETRO to moje pierwsze spotkanie z Józefem hr. Potockim. Muszę przyznać, że spotkanie bardzo udane i owocne, takie jak lubię – z bardzo interesującym człowiekiem, który ma do opowiedzenia mnóstwo ciekawych rzeczy, często zabawnych, często mrożących krew w żyłach – doskonale podana czytelnikowi do smakowania wyprawa hrabiego Potockiego i jego towarzyszy do Somalilandu na wschodnim wybrzeżu Afryki (którą odbył w czasie od grudnia 1895 r. do marca 1896). „Książka – perełka”, tak bym ją określiła, bo jest opowieścią o Afryce, jakiej już dziś nie ma, o przyrodzie, którą zniszczył postęp naszej cywilizacji i o zwierzętach, które albo są objęte ścisła ochroną, albo wyginęły z ręki człowieka, albo w skutek zagrabiania terenów ich naturalnego występowania (nie bez znaczenia na dzisiejszy obraz Afryki był też rozwój przemysłu, infrastruktury i turystyki).

„Notatki myśliwskie...” to barwna relacja z podróży w głąb Somalii, która okazała się tym większym sukcesem, że wielu poprzedników hrabiego podobne wyprawy kończyło fiaskiem: albo byli z różnych względów zmuszeni wracać z wyprawy, albo „życiem przypłacali swe śmiałe przedsięwzięcia”. Kilka miesięcy spędzonych na „czarnym lądzie” to ciągła podróż karawaną, wieczne zwijanie i rozbijanie namiotowych obozów, to ciągła troska o żywność i wodę, o zdrowie i życie własne i współtowarzyszy, ale i wielka przygoda – bo przecież po to oraz po wielkie odkrycia nasz śmiałek na tę wyprawę się wybrał.

W swojej relacji z wyprawy (książka ma charakter swoistego dziennika z podróży) hrabia użył pięknego, z najwyższej półki, języka polskiego – opisana przez niego przyroda, polowania na grubego zwierza, dzikie, odludne i nieodkryte tereny – wszystko to staje przed oczyma, zupełnie jakbyśmy sami tam byli i widzieli to wszystko na własne oczy. Przyjemnie się czyta określenia i sformułowania w tekście, jakich dziś już mało kto używa. Dodatkowym atutem jest zilustrowanie niniejszego wydania „Notatek...” oryginalnymi obrazami z 1-szego wydania dzieła: łowieckie trofea, portrety rdzennych mieszkańców Afryki, mapy... No i całość wydana na kredowym papierze - dla mnie nie ma nic lepszego jak piękny język i piękne wydanie!

Z całą pewnością są „Notatki myśliwskie z Afryki” czytelniczą gratką, nie tylko dla miłośników łowiectwa, nie tylko dla podróżników – dla każdego. Na mnie zrobiły ogromne wrażenie i przeniosły w inny, kolorowy świat – mimo że przedstawiony tylko za pomocą słów i obrazów w kolorze sepii... Pozwoliły mi na odbycie podróży, w jaką tak naprawdę już nikt inny - poza nami czytelnikami - nigdy się nie uda...


[1] str. 259


Notatki myśliwskie z Afryki
Autor: Józef Potocki

Wydawnictwo:Zysk i S-ka , Wrzesień 2009
ISBN:978-83-7506-329-5
Liczba stron:272
Wymiary:145 x 215 mm

środa, 23 września 2009

K O N K U R S

Ulubiona książka z dzieciństwa

Już pewnie wszyscy wiedzą o tym konkursie, wszyscy czytali zasady, ale molem książkowym jestem odkąd pamiętam, dzieciństwo moje, mojego rodzeństwa i moich dzieci to przede wszystkim książki, książki i jeszcze raz książki (takie, siakie i owakie), więc nie może zabraknąć mnie przy promowaniu tego konkursu - oczywiście sama ochoczo wezmę w nim udział. żek mam mnóstwo i na pewno będę miała ogromny problem z wytypowaniem tylko trzech tytułów. Zastanawianie się czas zacząć.

Zasady konkursu - dla tych, którzy ich jeszcze u nikogo nie czytali - skopiowałam z blogu Montgomerry.

Allegro i Wydawnictwo Dwie Siostry ogranizują akcję, której celem jest wyłonienie ulubionej książki naszego dzieciństwa.

Wybrana książka zostanie wydana w serii Mistrzowie Ilustracji.

1. Powinna być to książka dla dzieci do lat 10.
2. Głosy, w pierwszym etapie akcji, oddaje się do 15 października.Można oddawać głosy z uzasadnieniem ale nie trzeba.Tutaj oddajemy głosy.
3. Spośród zgłoszonych książek do 30 października wybranych zostanie 5 propozycji, które faktycznie mogą zostać wydane nakładem Wydawnictwa Dwie Siostry.
4. Od 30 października do 12 listopada będzie można oddawać głosy na jedną z pięciu wybranych propozycji już bez uzasadniania wyboru. Będzie to zwykłe głosowanie.
5. Nagrodą główną jest komplet książek z serii Mistrzowie Ilustracji (9 tomów + jeden wyłoniony w konkursie).
6.Nagroda przyznana zostanie Użytkownikowi, którego wypowiedź i uzasadnienie przedstawione w etapie pierwszym uznane zostanie przez Komisję za najciekawsze.

poniedziałek, 21 września 2009

Ulica marzeń 31 - Lisa Jewell

Założę się, że gdyby tak zapytać każdego z Was, czy uważacie się za dobrych, wielkodusznych, cierpliwych i wyrozumiałych, to z pewnością wszyscy odpowiedzielibyście mi, że tacy właśnie jesteście. Że macie naprawdę wielkie serce, a samą dobroć już widać w Waszym spojrzeniu, po prostu bije Wam ona z oczu. Na pewno każdy chciałby taki być, wydaje mi się, że większość tak właśnie o sobie myśli, a już ze 100%-ą pewnością wszyscy chcieliby, żeby inni tak ich postrzegali. I nieważne, że nie zauważamy staruszka stojącego w autobusie , chorej sąsiadki, dziecka stojącego przed przejściem dla pieszych, w ulicznym korku – nie dość, że nie wpuszczamy innych kierowców przed siebie, to jeszcze sami patrzymy się wepchnąć przed nich. Oj, przykłady można by mnożyć bez końca na tę naszą dobroć i wrażliwość wobec drugiego człowieka, na nasze wzajemne traktowanie, na to jakimi ludźmi jesteśmy naprawdę.

Co ma na celu ten przydługi wstęp? Naprowadzenie Was na nową książkę Lisy Jewell „Ulica Marzeń 31”. Książkę o dobrym człowieku, dla którego ważne sprawy to ludzie i ich marzenia. Z tego co wiem, autorka ma u nas (na całym świecie w ogóle) całą rzeszę swoich zagorzałych fanów, którzy z niecierpliwością oczekują na kolejną jej książkę. Ja nastawiona na jej lekturę byłam trochę sceptycznie – nie przepadam za współczesną prozą anglojęzyczną. A tu proszę – moje pierwsze z tą autorką spotkanie i to bardzo miłe – czyta się toto jak gdyby samo, ani się spostrzegłam, jak minęły mi dwa bardzo przyjemne wieczorki, podczas których poznałam Leah i Toby'ego Dobbsa oraz dziwnych lokatorów jego Domu Pawia przy ul. Marzeń 31. Toby to bardzo dobry człowiek, ale zaraz po ślubie, kilkanaście lat temu porzucony przez żonę, niespełniony poeta (pisze swoje wiersze do szuflady), Leah to dziewczyna mieszkająca naprzeciwko „Domu Pawia” od trzech lat, a mimo to nie znająca ani ekscentrycznego Toby'ego ani innych mieszkańców, ba! - oni sami poza tym jak mają na imię, niewiele o sobie wiedzą. Przypadek, a właściwie przypadkowa śmierć jednego z lokatorów, 97-letniego Gusa sprawia, że Leah i Toby poznają się i to właśnie sprawia, że nawiązuje się między nimi niewidzialna nić porozumienia. Przez 3 lata nie zamieniają ze sobą słowa, a tu nagle okazuje się, że potrafią wspólnie spędzać czas i rozumieją się w pół słowa. Toby w pewnym momencie rozważa podjęcie bardzo ważnych decyzji w swoim życiu, zastanawia się, czy za spadek zostawiony mu przez Gusa nie wyremontować domu i nie sprzedać go, ale wtedy musiałby pozbawić dachu nad głową swoich lokatorów – zaprosił ich kiedyś, wiele lat temu, do wspólnego mieszkania – przez te wszystkie lata nie wymagał od nich regularnego płacenia czynszu, bo mieli swoje marzenia i to było dla Tobby'ego najważniejsze. Tylko, że Toby też ma marzenia. Uświadomi mu to i pomoże w tym Leah - w jaki sposób, musicie się przekonać sami. Czytając „Ulicę marzeń 31” pomyślałam sobie tylko, że zawsze warto mieć marzenia i nigdy, ale to nigdy nie można rezygnować z dążenia do realizcji tych marzeń. I że zawsze warto szukać szczęścia, albo że to fajnie, jeśli to szczęście samo nas znajdzie. Ot, takie tam dyrdymałki. I mimo, że zakończenie książki było dla mnie jasne od mniej więcej połowy, chciałam ją przeczytać, żeby się przekonać, czy rzeczywiście miałam rację. Lektura bardzo przyjemna, w sam raz na weekendowy odpoczynek.

Autor: Jewell Lisa
Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo
Liczba stron: 412
Numer wydania: I
Data premiery:2009-09-08
Tłumaczenie: Mackiewicz Anna
Język wydania: polski
Oprawa: Miękka

środa, 9 września 2009

Słuchajcie, słuchajcie...

... dziś w nocy przylatuje ufo i porywa najpiękniejsze kobiety. Wiem to na pewno. Ale Wy się nie bójcie niczego, nie lękajcie się porwania i śpijcie spokojnie.



Ja piszę, żeby się pożegnać...

O krok - Henning Mankell

LUBIĘ CZYTAĆ Mankella. W zasadzie nie miałam w planie przeczytania „O krok” (jeszcze nie teraz), polowałam raczej na „Białą lwicę” - mój wrodzony i do bólu upierdliwy praktycyzm dyktował mi zdobycie jej, aby „zatańczyć jedną dupą na dwóch weselach” - przeczytać kolejną książkę ulubionego autora, ale taką, żeby się jeszcze do któregoś wyzwania nadała. „Białej lwicy” moja gminna biblioteka w swoich zbiorach nie posiada, zaczytana siostra również, a w „Dedalusie” udało mi się kilka tygodni temu upolować „O krok”(wraz z innymi smacznymi kąskami) za całe 5 zł. Nie było więc sensu odkładać jej na później, tym bardziej że do „Kolorowego wyzwania” udało mi się przeczytać 4 inne książki.. Na początku września z angielskich wojaży wróciła moja Najstarsza i po „Mężczyźnie, który się uśmiechał” zaraz chwyciła „Psy z Rygi” - ja zaczęłam rzeczoną już „O krok” - w miniony weekend siedziałyśmy sobie popołudniami na zacienionym tarasie, a wieczorem w łóżku oparte na ogromnych poduchach, czytając długo w noc. Wiecie jak takie coś cieszy?

A więc Mankell i jego kolejny Wallander – glina z ogromnym doświadczeniem życiowym i zawodowym - czy jest ktoś, kto tak jak my nie czytał całego Mankella i dopiero poznaje to, czym wszyscy już zdążyli się zachwycić i zaczytać? Wiem, że nie jestem pierwszą ani też ostatnią zachwyconą, wiem, że przede mną wielu Mankella przeczytało i wielu uczyni to po mnie – fenomen jego pisarstwa trwa i na pewno będzie trwał bardzo długo. Opisuje tragedie i przestępstwa w taki sposób, że człowiekowi włos się na głowie jeży, czasami z niesmakiem albo z obrzydzeniem skrzywia się twarz, a myśli zaprząta myśl, jak można wpaść na taki pomysł, co musi się wydarzyć, aby człowiek był zdolny do popełnienia takiej zbrodni? Atmosfera jest gęsta i aż ocieka od czającego się wszędzie ZŁA, a Mankell dawkuje czytelnikowi nowe fakty, stopniowo wprowadzając go w tajniki pracy szwedzkiego policjanta. Pracy, która daje satysfakcję, ale w obliczu takich zbrodni jak tutaj wywołuje w policjantach uczucie bezsilności i zwątpienia, czy to, co robią tak naprawdę ma sens?

Wallander jest jak tropiący pies – idzie po śladach, czuje przestępcę, czasami gubi trop, kręci się w kólko albo biegnie na oślep, aby w ślepym zaułku uderzyć głową w niewidzialny mur, aby na powrót wydostać się z niego i podchwycić nowy trop i iść dalej po nowych śladach. W „O krok” Wallander i jego współpracownicy pracują nad rozwikłaniem bardzo tajemniczego bestialskiego morderstwa trójki młodych ludzi oraz swego policyjnego kolegi Svedberga. W toku śledztwa okazuje się, że Svedberg skrywał skrzętnie swoje prawdziwe oblicze, a jego koledzy z policji tak naprawdę niewiele o nim wiedzieli. Czy obydwa morderstwa coś ze sobą łączy? Tylko dzięki ogromnemu samozaparciu, pracy „naokoło zegara” i przenikliwości umysłu Wallandera i jego zespołu udaje się w końcu (jakżeby inaczej?) rozwikłać skomplikowaną zagadkę i ująć mordercę, który okazuje się … No właśnie – kto chce wiedzieć, jakim człowiekiem okazuje się być morderca musi sam się o tym przekonać. Mogę tylko zapewnić, że warto, bo Mankell jak mało kto potrafi trzymać czytelnika w napięciu od pierwszej aż do ostatniej strony, a samo zakończenie – ech, dużo by opowiadać – na kilka stron przed końcem niby się już wie, kto zabił, ale jednoznacznie nie można tego powiedzieć, bo znając Mankella wszystko może przyjąć zupełnie niespodziewany obrót i pojawią się nowe fakty albo dowody. To w powieściach o Wallanderze lubię najbardziej - że są one nieprzewidywalne. Że są dla wymagających czytelników. Że prowadzone śledztwa toczą się powoli i dokładnie, że nie są „odbębnione” a na każdym kroku czuje się wielki profesjonalizm bohaterów. Powiem krótko – generalnie za kryminałami nie przepadam, ale Mankell pisze KRYMINAŁY, a nie kryminały, a jego Kurt Wallander to facet, który – mimo że ma do czynienia z parszywymi typami (co jeden to gorszy morderca), to mimo to jest „normalny” i taki, że się go lubi, że aż żal bierze, że w życiu mu się nie ułożyło, że jest sam, a na dodatek te jego ostatnie kłopoty ze zdrowiem (wędrujące w jego krwi białe wysepki cukru i wysokie nadciśnienie) – cholipcia, przecież Wallander to fikcja, a przeżywam, jakby to o kogoś żywego chodziło. Widzicie, co Mankell potrafi z czytelnikiem zrobić...z czytelniczką...

czwartek, 3 września 2009

Plany ambitne bardzo lub trochę mniej na nadchodzącą jesień, zimę i wiosnę...

Po fali letnich upałów powoli wracam do życia. Zaczyna się mój czas : jesienno – zimowo – wiosenny. Nie przepadam za latem, za temperaturą oscylującą w granicach 30 stopni (i więcej) . Nigdy nie jestem opalona na czekoladowy brąz i nie lubię leżeć na plaży. Męczy mnie takie coś jak diabli. Oooo – przejechać 30 km rowerem, wspiąć się na szczyt góry albo zwiedzić sporą zabytkową część jakiegoś miasta – uwielbiam. Z reguły nigdy nie wyjeżdżam na letnie urlopy – jeśli już, to blisko, szybko, na krótko (kilka godzin, góra 1 cały dzień; na szczęście nasze auto ma klimatyzację, inaczej nie mogłabym w lecie nigdzie się poruszać) - za to z ogromnym uwielbieniem wypadamy całą rodziną w zimie na narty, tak więc moje urlopowe atrakcje (takie prawdziwe) dopiero przede mną w styczniu albo w lutym, bo mój sierpniowy urlop to taki z musu był – szanowny Małżonek musiał wracać do Niemiec, a żłobek w sierpniu nieczynny.

Tak więc teraz jest mój czas. Z umiarkowanymi temperaturami, z deszczową pogodą, a później ze śniegiem, czas kiedy po wakacyjno – letnich szaleństwach wszystko wraca do normy. Z mniejszą ilością kawy pobudzającej do czegokolwiek i ze zwiększoną dawką herbaty waniliowej i karmelowo – śmietankowej. Z ogromną energią do życia „samą z siebie”. Z przytulnymi, ciepłymi popołudniami, spędzanymi na czytaniu albo innych przyjemnościach. W tej chwili energia mnie rozpiera i 1000 różnych myśli kłębi się w mojej głowie, 1000 pomysłów, z których każdy wart jest zrealizowania. Na razie, póki co – zacznę raczej skromnie... ale z zakasanymi rękawami. Jestem przekonana, że jak te moje zamiary upublicznię, to będzie lepsza mobilizacja. Zatem...

… po pierwsze chciałabym zorganizować w mojej wsi DKK (Dyskusyjny Klub Książki). Pomysłem tym zainspirował mnie kilka tygodni temu Bazyl – muszę się dowiedzieć, jak jemu idzie realizacja i czy jego klub powiększył się o nowych członków. Do tej pory niczego nie zaczynałam, przypuszczam że odzew byłby niewielki ze względu na natłok letnich prac w polu i urlopowe wyjazdy. Na moim rodzimym gruncie byłoby kilka osób zainteresowanych, kilka pań z naszego KGW (już z nimi rozmawiałam i wyraziły chęć), moja Najstarsza również (zobowiązała się wywiedzieć w środowisku swoich znajomych, kto do gatunku „czytatych” należy) – tak więc jeszcze w tym tygodniu wysyłam zgłoszenie do Instytutu Książki. Może uda mi się zarazić innych moją czytelniczą pasją??? Bardzo bym tego chciała...

… po drugie mam zamiar namówić Lucynę (przewodniczącą koła) i Marylkę (żonę sołtysa) na wspólne wypady na basen co sobotę i niedzielę (rychło rano, jak to się u nas mówi). A przykład – wiadomo – idzie z góry. Moja siostra już została zmobilizowana i dwa razy na basenie byłyśmy (od 1999 do 2006 mieszkaliśmy z mężem w Niemczech. W czasie od pierwszego maja do ostatniego sierpnia jeździłam codziennie przed pracą o godz. 6.00 na pobliski odkryty basen (podgrzewany) i przepływałam sobie 1 km – niezależnie od pogody - kondycja i sylwetka na piątkę z plusem, czas przywrócić stare dobre nawyki na powrót do życia, zwłaszcza, że od urodzenia Najmłodszej jakoś tak „rozlazłam się”. Po głowie jeszcze mi chodzi Nordic walking – kolejny projekt do wprowadzenia w mojej ogarniętej marazmem wiosce, a miejsc i dróg do spacerowania z kijkami u nas pod dostatkiem. A może jeszcze zaprzyjaźniony i sprawujący opiekę nad naszą świetlicą Dom Kultury z pobliskiego miasteczka będzie nam przysyłał raz w tygodniu panią, która poprowadziłaby zajęcia z aerobicu? Coś musi się udać, nie wierzę, że nic nie zrealizujemy. Zresztą – ja zobowiązuję się, że będę „kołem napędowym” - jak wejdę w tryby, to nie ma zmiłuj, nie ma „a co ludzie powiedzą”, nie ma „głupio wyglądamy”, nie ma „nie chce mi się”. Musi się udać!!! Musi się chcieć!!! Proszę, trzymajcie kciuki za powodzenie akcji:-)

środa, 2 września 2009

Portret w sepii - Isabel Allende

„Portret w sepii” to już moja ostatnia książka, którą przeczytałam na okoliczność „Kolorowego czytania”. Zakochałam się w Allende i jej „Córce fortuny” kilka miesięcy temu, chyba w styczniu (albo w lutym? Zresztą nieważne...) Połknęłam bakcyla czytania chilijskiej literatury kobiecej (???????????) firmowanej nazwiskiem tej pisarki - faktem tutaj niezmiennym i niepodważalnym było, jest i będzie, że powieści Allende to te z gatunku moich ulubionych - czy mówiłam już, że kocham powieści historyczne??? Czy widzicie ten uśmiech i wyraz zadowolenia na mojej twarzy? Na pewno i Wy odczuwacie ten specjalny „czytelniczy” dreszczyk emocji, gdy sięgacie po kolejną książkę ulubionego pisarza i cieszycie się na przyjemność czytania. (Dygresja: mój nauczyciel historii w szkole podstawowej, pan H., gdy zapomniał przygotować pytania na zapowiedziany sprawdzian i przekładał go nam na następną lekcję, zwykł mawiać w takich sytuacjach: „-Nie martwcie się, Żuczki – oczekiwanie na przyjemność jest większą przyjemnością niż sama przyjemność”). Tak więc przyjemność czytania „Portretu w sepii” była przeogromna, mimo że na moim nocnym stoliku przeleżał on wieeeele tygodni (chyba 3, a może 4????) .

Bohaterką jest tym razem Aurora, wnuczka Elizy Sommers i Pauliny de Valle (bohaterek z „Córki fortuny”, pierwszej części tej trylogii) i zarazem adoptowana córka Severa de Valle, ojca jasnowidzącej Klary z „Domu duchów” - brzmi trochę zagmatwanie? Wierzcie mi – to tylko dlatego, że być może nie czytaliście pierwszej części, a od niej należałoby zacząć znajomość i dalej czytać już chronologicznie, gdyż postaci ze wszystkich części trylogii są ze sobą w jakiś sposób powiązane, ich ścieżki życiowe krzyżują się i plątają– zresztą lektura jest i przyjemniejsza, i łatwiejsza, gdy się dysponuje informacjami z poprzednich tomów, gdyż znajomość ich jest w pewnych momentach kluczowa dla zwykłego „ogarnięcia” niektórych wątków. Tak więc bohaterka, Aurora, to - jak to u Allende bywa – młoda kobieta o bardzo silnej osobowości, z charakterem i ugruntowanymi poglądami, na początku „poszukująca”, ale też bardzo szybko wiedząca, czego chce. Konsekwentnie dąży do rozwijania i doskonalenia swojej ogromnej życiowej pasji, jaką stało się dla niej fotografowanie. Mimo że wydana za mąż poprzez zaaranżowane małżeństwo, w którym nie odnalazła miłości, to jednak staje się kobietą wyzwoloną, która jest odpowiedzialna, idzie przez życie z podniesioną głową i w dalszym ciągu realizuje swoją pasję. Bardzo mi zaimponowała. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów powieści, żeby nie zepsuć Wam przyjemności poznawania coraz to nowych wątków – możecie mi jednak wierzyć na słowo (podnoszę do góry dwa palce prawej ręki, widzicie?), że kto po „Portret w sepii” sięgnie, na pewno nie będzie rozczarowany. Czeka go powieść bardzo barwna, wielowątkowa (ale bardzo zgrabnie skonstruowana), przedstawiająca Chile i Kalifornię na tle społeczno – obyczajowo – historycznym na przełomie XIX i XX wieku, nie pomijająca aspektów politycznych ówczesnych czasów, ale też zarazem nie przeładowana natłokiem informacji, i bez zbytniej pompatyczności – ot, lektura baaaaardzo przyjemna, choć do tej najlżejszej zgoła nie należąca wcale....

Gorąco polecam!

Autor: Isabel Allende
Wydawca: Wydawnictwo MUZA S.A.
Liczba stron: 376
Numer wydania: III
Data premiery: 2008-09-10
Tłumaczenie: Marta Jordan
Język wydania: polski

Oprawa: Twarda

wtorek, 1 września 2009

Na dobry początek roku szkolnego....

dowcip. Dowcip, który - jak to się dzisiaj określa w języku nie wiem jakim (młodzieżowym? uczniowskim?) - wymiata wszystkie, jakie do tej pory o nauczycielach czytałam:

Dwóch nauczycieli wychodzi na lekcję z pokoju nauczycielskiego. Młody obładowany: w jednej ręce torba pełna książek, w drugiej ręce torba z materiałami pomocniczymi, pod jedną pachą kserówki dla uczniów, pod drugą pachą dziennik, w zębach niesie klucz od klasy. Natomiast stary nauczyciel idzie lekkim krokiem, niosąc tylko dziennik i klucz, do tego cichutko pogwizduje sobie pod nosem. Żadnych książek, żadnych kserówek, materiałów pomocniczych. Młody patrzy na niego z nieskrywanym podziwem: "- Szacuneczek. Po tylu latach pracy to musi pan to wszystko mieć w głowie?". Na co stary odpowiada: " W dupie, synu, w dupie...."