czwartek, 29 października 2009

KONKURS TA-DAM !!! KONKURS NR 1 !!!

Kochani i kochanieńkie - zapieprz ostatnio mam taki, że "pustą taczką jeżdżę, bo nie mam czasu jej załadować". Ale tak na poważnie - wpadło mi spore tłumaczenie do zrobienia, więc muszę odłożyć na chwilę czytanie, przez kilka dni nie będzie o żadnej nowej książce. W pracy siedzę cały dzień przed kompem, w domu siadam od razu do domowego kompa i nowego tłumaczenia (uwielbiam tłumaczyć - tak nawiasem mówiąc) i - żeby Wam się nie nudziło - ogłaszam konkurs!!! Konkurs nr 1. Ta-dam ta-dam !! Dla wszystkich chętnych, którzy lubią czytać kryminały, albo zamierzają je polubić, albo moją 1000 innych powodów do wzięcia udziału w konkursie - dzięki uprzejmości pewnej miłej Pani z pewnego Wydawnictwa (no i dzięki szczęśliwemu dla nas wszystkich zbiegowi okoliczności) mam do oddania "Zimną krew" Theresy Monsour i możemy się dziś zabawić w konkurs. Kilka dni temu pisałam o innym kryminale tej autorki - "Czyste cięcie" bardzo mi się wtedy spodobało - mam nadzieję, że i tym razem czeka mnie podczas czytania taki sam dreszczyk emocji i wiele wrażeń - jeszcze jej nie czytałam, ale za kilka dni po nią sięgnę - kiedy już uporam się z moim tłumaczeniowym wyzwaniem.
Mam też nadzieję, że będę mogła przeczytać o wrażeniach z lektury kogoś innego. Kogoś, kogo wylosuję w niedzielę wieczorem...

Wszystkich chętnych do zabawy zapraszam do zgłaszania swojego udziału w komentarzach pod tym postem. Losowanie już w niedzielę!

niedziela, 25 października 2009

Marlene - Angelika Kuźniak

Marlena Dietrich, właśc. Maria Magdalena Dietrich (ur. 27 grudnia 1901, zm.6 maja 1992) – niemiecka aktorka i piosenkarka. Gwiazda filmowa wielkiego, światowego formatu.

W momencie, gdy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach wydawniczych, już wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie dlatego, że jestem wielbicielką aktorki, nie... Postanowiłam ją przeczytać, bo lubię wiedzieć - a o Marlenie wiedziałam tylko, że była niemiecką aktorką. Znałam ją bardziej ze słyszenia, niż z ekranu, gdzieś w pamięci przemknęło kilka czarno-białych zdjęć, prawie zawsze z papierosem w ręku, czasami w czarnym cylindrze na głowie, zawsze zjawiskowo piękna. Byłam ciekawa, co ma do powiedzenia o niej polska autorka. I wiecie co? To, co napisała Angelika Kuźniak sprawiło, że jestem... zaskoczona? Nie wiedziałam na przykład, że w trakcie II wojny światowej opowiedziała się przeciwko Hitlerowi i nazistowskim Niemcom (do 1939 r. Hitler pisał do niej listy, w których próbował ją nakłonić do powrotu i groził, że jeśli tego nie uczyni, będzie gorzko żałowała), nie wiedziałam, że przyjęła amerykańskie obywatelstwo i występowała dla żołnierzy amerykańskich, wreszcie - nie wiedziałam, że naród niemiecki nienawidził jej za życia za ową zdradę niemieckich (czyt. nazistowskich) ideałów z czasów wojny (dopiero w 100. rocznicę jej urodzin burmistrz Berlina, Klaus Wowereit, przeprosił aktorkę za to, że Niemcy nie docenili jej twórczości za życia). "Kochali ją i nienawidzili" - powiedział kiedyś Ronald Trisch. Gdy wreszcie w maju 1960 zdecydowała się na przyjazd do Berlina, spotkało ją bardzo chłodne przyjęcie, a prasa niemiecka jeszcze podsycała te negatywne reakcje, wyzywając ją w swych artykułach od "zuchwałej dziwki", "ohydnej zbrodniarki wojennej, którą powinno się zlinczować". Przed hotelami, w których się zatrzymywała organizowane były demonstracje przeciwko jej występom, z hasłami typu "Marlene, hau ab", "Go home", rzucano w nią jajkami - możecie to sobie wyobrazić? Z plaszcza z łabędziego puchu były te jajka praktycznie nie do odczyszczenia...

Dietrich była wielką profesjonalistką, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik (m.in. mosiężna tabliczka z jej nazwiskiem na drzwiach garderoby; biada konferansjerowi czy elektrykowi, jeśli nie było ich podczas "głupiej" próby - potrafiła wtedy wpaść w furię; wszystko wokół niej musiało też być czyste (wręcz sterylnie czyste - hotelowe łazienki zawsze własnoręcznie dezynfekowała chloroformem, żeby były wolne od chorób brudnych ludzi). Potrafiła w trakcie występu wyjść ze sceny z jednej strony, aby wejść na nią dokładnie z drugiej - w zupełnie innym stroju po... 45 sekundach! Ale Marlene była też okropną matką (jej jedyna córka Maria tak o niej mówiła: "Była toksyczną matką. Jedną z tych, które zabierają dzieciom powietrze. W jej głowie była tylko jedna myśl: ja, ja, ja.")

Aktorka odwiedziła nasz kraj dwa razy - w 1964 i 1966 - miała już wtedy ponad 60 lat - na szyi zawsze miała zawiązaną apaszkę, a z rąk nie zdejmowała rękawiczek... Za to wspaniale wymachiwała swoimi najpiękniejszymi nogami na świecie. Dla Polaków w ich brudnoszarej, peerelowskiej rzeczywistości był to powiew "świeżego czegoś innego", mimo, że ze "zgniłego zachodu", były czymś tak "luksusowym i egzotycznym, że nie miało znaczenia nawet to, że gwiazda jest po sześćdziesiątce, pod suknię zakłada specjalistyczny kostium wyszczuplający i pozwala się fotografować tylko z jednej strony" (czytamy na okładce książki). Występy W Polsce były jej pierwszą wizytą w kraju zza "żelaznej kurtyny". Marlene zawsze żyła ponad stan, wydawała o wiele więcej niż zarabiała, ale co było robić - jej pozycja gwiazdy wymagała, aby żyła i nosiła się, jakby posiadała fortunę...

W trakcie powstawania książki, Angelika Kuźniak dotarła do osób, które jeszcze pamiętały gwiazdę, rozmawiała z nimi, aby obraz gwiazdy był jak najbardziej prawdziwy. Sporo miejsca zajmują w książce wspomnienia ówczesnych pracowników polskiego Pagartu. Opisy jej występów i pobytów w Polsce - zawsze jednakowo entuzjastycznie przyjmowanych. Autorka odwiedziła też m. in. Deutsche Kinemathek w Berlinie, gdzie w archiwach przechowywane są pamiątki po aktorce. 18 miesięcy po jej śmierci przyjechało de Berlina 25 ton najróżniejszych jej rzeczy - było tam dosłownie wszystko: od odzieży i estradowych kostiumów począwszy, poprzez książki, czasopisma, zapiski i dzienniki, wiele innych przedmiotów codziennego użytku, na szmatach do podłogi skończywszy. Zarchiwizowanie i opisanie jej doczesnego stanu posiadania zajęło 5 lat...

Marlena Dietrich zmarła w 1992 roku w wieku 90 lat w Paryżu. Trumna z jej ciałem zostaje we Francji przykryta flagą francuską, w samolocie flagą amerykańską, w Niemczech - niemiecką. Ale zostaje też wstawiona do opuszczonego garażu, gdzie stoi 2 dni na ruchomym podeście w temperaturze -4 stopni - Niemcy do końca jej nie wybaczyli. Berliński Senat zastanawia się nawet nad pogrzebem państwowym, ale szybko rezygnuje z tego pomysłu ze względu na ataki w prasie. Od czasu pogrzebu Dietrich jej grób został wielokrotnie sprofanowany (plucie to jedna z łagodniejszych form dewastowania).

Książka Angeliki Kuźniak to podróż w głąb Marlene i jej czasów - to barwny kalejdoskop obrazów, zapisków i niepublikowanych dzienników, to portert niezykłej kobiety - ZJAWISKOWEJ. Oraz czasów - też niezykłych - bo autorka przybliża nam nie tylko jej życie prywatne, ale również całą tę polityczną, społeczną i obyczajową otoczkę. Dla mnie bomba!

Autor: Angelika Kuźniak
Seria wydawnicza: Lilith

Wydawnictwo: Czarne
Wydanie I, rok 2009
Format: 125x205 mm, oprawa miękka, foliowana
Liczba stron: 208
ISBN: 978-83-7536-114-8

piątek, 23 października 2009

Gone. Zniknęli - Michael Grant

Powiem tak: książka, która w pierwszej chwili zachwyciła moją Najstarszą 16-letnią córkę („Mamo, świetna!!! Musisz przeczytać!!!!!!) u mnie wywołała reakcje – powiedziałabym – bardzo umiarkowane: nie rzuciła mnie na kolana, ale i nie sprawiła, żebym po kilkunastu stronach rzuciła nią o ścianę. Dlaczego? Gdzie tkwi fenomen pierwszego z sześciu planowanych tomów „Gone” Michaela Granta? Co sprawia, że wszyscy zaczytują się tym zgrabnie napisanym thrillerem, łączącym w sobie elementy science-fiction i klasycznej powieści dla młodzieży? No właśnie – sama musiałam się o tym przekonać i kilka ostatnich wieczorów spędziłam na kanapie z książką w ręku, aczkolwiek muszę przyznać, że nie było to u mnie czytanie „za wszelką cenę” – bez problemu odrywałam się od lektury, żeby zająć się Klarą, z drugiej jednak strony – jest w tej książce coś, co każe ją dalej czytać… Ja też do niej wracałam.

Akcja powieści osadzona jest w niewielkim kalifornijskim miasteczku Perdido Beach – i nie byłoby w tym nic dziwnego – rzec by można „miasteczko jak miasteczko” – gdyby nie fakt, że pewnego dnia dzieje się bardzo dziwna rzecz – w miasteczku pozostają tylko dzieci – reszta mieszkańców, która ukończyła 15 lat znika w niewytłumaczonych okolicznościach. Nagle okazuje się, że w miasteczku nie ma żadnych dorosłych – nie ma rodziców, policjantów, lekarzy, nauczycieli, na domiar wszystkiego przestaje działać Internet, telewizja, telefony, a wokół miasta pojawia się bariera, tworząc strefę nie do przebycia. W pierwszej chwili wśród dzieciaków zapanowuje euforia – nareszcie wolni, nareszcie będzie można robić, co się chce i żyć, jak się chce, bez biadolenia i „brzęczenia” dorosłych, bez nakazów i zakazów… jednocześnie dzieciaki muszą zacząć radzić sobie same, a nawet walczyć o przetrwanie. Podczas czytania nasuwała mi się w tym momencie jedna myśl, a mianowicie, żeby młodzi czytelnicy postawili sobie pytanie: czy rzeczywiście będzie tak fajnie bez dorosłych, kiedy samemu trzeba będzie martwić o zaspokojenie podstawowych potrzeb, kiedy samemu trzeba będzie rozwiązywać wszystkie problemy, kiedy do władzy dorwą się dzieciaki, które wykorzystując nową sytuację zapragną zaprowadzić własne rządy? Czy rzeczywiście bezwzględny, ale charyzmatyczny i stanowczy Cain to idealny przywódca? Czy dzieciaki, pójdą za jego głosem, czy przejrzą na oczy i będą próbowały mu się przeciwstawić? Do poznania prawdy dąży główny bohater, Sam – ale czy uda mu się wyjaśnić zagadkę tajemniczych zniknięć? Czas leci nieubłaganie do przodu, a on sam będzie niedługo miał 15-te urodziny… Czy i on zniknie, tak jak inni mieszkańcy? Tych i innych wątpliwości oraz pytań nasuwa się podczas lektury bardzo dużo, na wszystkie znajdziecie odpowiedzi w książce, którą – muszę to szczerze przyznać – czyta się dosyć szybko. Autor bardzo sprawnie łączy wiele różnych wątków, stopniuje napięcie, sprawiając, że nie możemy się oderwać od czytanego tekstu, często zaskakuje nas niebanalnymi rozwiązaniami, ale w pewnym momencie ja osobiście poczułam przesyt – tak jakby trzymana przeze mnie książka była zbyt małym opakowaniem na to, co autor chciał nam przekazać .

Gone to pierwsza książka z gatunku sciene-fiction, którą przeczytałam, do tej pory zawsze coś innego wpadało mi w ręce – teraz już wiem dlaczego… Jest to z pewnością książka dla młodych czytelników, którzy na pewno bardziej bezkrytycznie podchodzą do czytania, nie czepiają się szczegółów, tym bardziej, że fabuła dotyczy przecież nastolatków – to o nich i ich problemach w nowym fantastycznym, zmutowanym świecie pisze Grant.
Faza I: Niepokój
Autor
: Michael Grant
Wydawnictwo:Jaguar , Wrzesień 2009

ISBN:978-83-60010-96-9
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Język oryginału: angielski
Język wydania: polski
Oprawa: Miękka

środa, 21 października 2009

Dym się rozwiewa - Jacek Milewski

Dym się rozwiewa to niezwykła książka o Cyganach w Polsce. To tegoroczna laureatka nagrody im. Beaty Pawlak - właśnie ją przeczytałam i muszę powiedzieć, że zgadzam się ze stwierdzeniem o niezwykłości tej książki w 100 procentach i niniejszym uznaję przyznanie nagrody dla autora "Dymu..." za zasadne. Dlaczego? - zapytacie... Żeby to zrozumieć, potrzebne są dwie rzeczy - po pierwsze trzeba przeczytać "Dym się rozwiewa" - książkę pełną kolorów i emocji, tętniącą życiem współczesnych Cyganów w Polsce i na emigracji, a po drugie - trzeba też wiedzieć, kto zacz Beata Pawlak i co to jest ta nagroda firmowana jej imieniem – „przyznawana jest od 2003 roku za tekst na temat innych kultur, religii i cywilizacji opublikowany w języku polskim w okresie od 1 lipca poprzedniego roku do 30 czerwca br. W ten sposób wypełniana jest ostatnia wola Beaty Pawlak, dziennikarki i pisarki, która 12 października 2002 zginęła w zamachu terrorystycznym na indonezyjskiej wyspie Bali. Ustanowiony Jej testamentem i noszący Jej imię Fundusz, powierzony został Fundacji im. Stefana Batorego. Fundatorem Nagrody im. Beaty Pawlak w 2006 roku jest Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak”.” (tekst zaczerpnęłam stąd). Ja z kulturą cygańską zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze w liceum, kiedy to w ramach projektu na język polski przedstawienia autora i jego dorobku literackiego nie znanego w szerokich kręgach natrafiłyśmy z moją przyjaciółką na wiersze Papuszy, po polsku Bronisławy Wajs, cygańskiej poetki - wróżki ; jej wiersze-pieśni zachwyciły nas bardzo, przedstawienie projektu okazało się wyśmienite, wzmianka o naszej pracy znalazła się nawet w lokalnej prasie - ale tak naprawdę zaraz o Cyganach zapomniałyśmy - życie toczy się dalej...

Jacek Milewski opisuje w swojej książce ludzi, których tak naprawdę nie znamy - Cyganów. Owszem, widujemy ich od czasu do czasu tu i ówdzie, czasami coś się o nich zasłyszy, ale z reguły są to przeważnie informacje tylko podkreślające i ugruntowujące istniejące już stereotypy. Pamiętam, że jako dziecko strasznie bałam się wędrujących od domu do domu Cyganek - wróżbitek, co to rzekomo "porywają dzieci, żeby w lesie..." - ech, szkoda gadać - do kompletu dziecięcych strachów z tamtych lat dodam jeszcze czarną wołgę - pamiętacie? Pamiętam też , jak z nosem przyklejonym do szyby przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko i z zapartym tchem podziwialiśmy dom cygańskiego króla - zameczek, z wieżyczkami, basztami, ze złotymi szprosami w oknach, z w miarę zadbanym trawnikiem przed tym zameczkiem - ot, namiastka czegoś bajkowego, nieznanego - pamiętam też, że nigdy nie znałam nikogo, kto by się z Cyganami przyjaźnił, zresztą w moim rodzinnym mieście nigdy ich nie było "na stałe" - zawsze skądś przyjeżdżali...Takie to były czasy... Co się zmieniło do dnia dzisiejszego? Wydaje mi się, że jesteśmy inni niż pokolenie naszych rodziców, bardziej tolerancyjni i otwarci na inność, inne obyczaje i kulturę - i że w przełamaniu naszych wieloletnich uprzedzeń może nam doskonale pomóc Jackowa opowieść o świecie ostatnich prawdziwych Cyganów. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak się uśmiałam z żartu prima-aprilisowego Błondunia, albo z historii o tym, jak jeden Cygan chciał spędzić kilka dni z rodziną na campingu. Z 80-cioosobową rodziną. Wzruszyły mnie opowieści o cygańskich „srebrnopalcych” muzykach, śpiewających „tak jakoś nie zawsze do końca”, zawodzących gzieś z głębi duszy taką muzykę, że nawet wielcy tego świata przystawali przed nimi zasłuchani; muzykę, z którą piosenka przychodząca nam na myśl, gdy mowa o muzyce cygańskiej, „Ore, ore, szabadabada…” niewiele ma wspólnego. Ot, powstała na potrzeby rozrywki masowej i nie wiadomo jakiego show businessu. Albo historia o trudnościach, z jakimi boryka się samotna Cyganka z czwórką dzieci, bo mąż pijak siedzi w więzieniu, a pomocy jakowejś znikąd nie widać – tak samo chwytająca za serce.

W bardzo interesujący sposób przedstawił Jacek Milewski sprawę imion cygańskich. Czy wiedzieliście, że każdy Cygan ma w dokumentach, na potrzeby gadźowskich urzędników i spraw polskie imię i nazwisko? I tak np. cygan o dźwięcznym imieniu Błondo to oficjalnie pan Malinowski. Zresztą o tych cygańskich imionach przeczytajcie sami:

"(…) I taki właśnie jest eklektyzm i dezynwoltura cygańskiej kultury, jeśli już jako przykład wzięliśmy imiona. Wsłuchując się w niektóre z nich, jacy bohaterowie książek i filmów (raczej filmów), jakie gwiazdy masowej wyobraźni musnęły, zostawiają swój ślad, cygańszczyznę. Oraz dokąd prowadziły cygańskie drogi. Ribana, Winnetou, Izaura; wybucha sierpień: Lechu; stan wojenny: Bujako, Ronald, Rambo, Konan; pada komunizm: Blejk, Kristel; palą się domy w Mławie: Arnold, Wandamo; Sasy [Niemcy] dają azyl: Helmut, Gerda; deportacja do Polski, potem ufni Angole: Megi, Dejwid, Brytania. No i Rikardo, Hoze, Manuel, Fabrycjo, Lucynda i Miranda, bo wielką siłę mają latynoskie seriale. A między nimi wszystkimi Platyna, Jaskinia, Rubin, Łakomo, Elemelek… Wreszcie Pudziano, bo chłopak, choć maleńki jeszcze, jest już bardzo silny. I na koniec: Kanapka.” [str. 13]

Dzięki lekturze Jacka Milewskiego, dym, który zasnuwał moje horyzonty już się rozwiał. Wiatr wiejący z dobrej strony nie przewiał jeszcze wszystkich zasiedziałych w mojej głowie utartych stwierdzeń, zlepków myślowych, ale dużo rozjaśnił...

Dym się rozwiewa
Autor:
Jacek Milewski
Wydawnictwo:Zysk i S-ka , Październik 2008
ISBN: 978-83-7506-247-2
Liczba stron:264
Wymiary: 125 x 195 mm

poniedziałek, 19 października 2009

Chat - Archer Mayor

O tym, że lubię czytać, już wszyscy wiecie – do niedawna sama nie wiedziałam, że lubię czytać kryminały – długi czas omijałam je – powiedzmy – szerokim łukiem. Kilka dni temu skończyłam kolejny – i na razie – po niniejszej recenzji - robię kryminałową przerwę – muszę poczytać coś innego, dość mam na jakiś czas książek, w których trup się ściele gęsto, a bohaterami są albo psychopaci sami, albo ci, którzy tych psychopatów ścigają.
„Chat” Archera Mayora to pierwsza książka tego autora, która została przetłumaczona na język polski i ukazała się na naszym rynku stosunkowo niedawno nakładem nowo powstałego Wydawnictwa AURUM. Ja osobiście zaliczyłabym ten kryminał do klasyki gatunku. Czyta się go dobrze, akcja wartko się toczy, a główne problemy, które porusza powinny wzbudzić zainteresowanie każdego współczesnego czytelnika: bezpieczeństwo rodzin policjantów oraz przestępczość internetowa (a konkretnie pedofilia) – są więc jak najbardziej na czasie i dotykają sfer życia, o których wszyscy coś wiedzą, ale tak naprawdę to nic konkretnego. Muszę przyznać, że rzadko obijają mi się o uszy informacje dotyczące tego, że np. skrzywdzono kogoś z rodziny policjanta – za udział w jakiejś akcji, za aresztowanie grubej ryby ze świata przestępczego; tak naprawdę, to nie wiem, czy takich informacji jest rzeczywiście bardzo mało, czy w natłoku innych doniesień o wydarzeniach z kraju i zagranicy nie zwracam na nie uwagi? A może dlatego tak się dzieje, bo nie jestem z rodziny policjantai problem nie dotyczy mnie bezpośrednio?

Inaczej rzecz ma się z wirtualną pedofilią – ten temat przywołuje u większości w pamięci obraz reklamy społecznej sprzed kilku lat, w której to dorosły facet w podkoszulku wystukuje na klawiaturze swojego komputera – czatując z jakimś dzieckiem - „cześć, mam na imię wojtek, mam 12 lat” (rzeczywiście przerażający to obraz) – w tej kwestii moja świadomość jest większa – mam dzieci, które uwielbiają komputer i internet (co zrobić, takie czasy...) - więc na własne potrzeby trochę poczytałam, poszukałam informacji, przede wszystkim z moimi córkami porozmawiałam o niebezpieczeństwach czyhających na nie w sieci (zresztą ich szkoły też podeszły do problemu poważnie – dzieci miały spotkania z pedagogiem szkolnym i psychologiem (był to cykl zajęć), na których symulowane były różne sytuacje i dzieciaki ćwiczyły, jak się zachować i co zrobić, a nam – rodzicom – omówiono problem na specjalnie zorganizowanym szkoleniu przy okazji wywiadówki). Nie, nie uważam że w ten sposób sprawa jest załatwiona – ale przynajmniej zostaliśmy na problem uczuleni, wskazano nam główne kierunki i przede wszystkim otwarto nam oczy na problem – WIELKI, jakby nie było.

W książce Archera pojawiają się zapisy z czatów, wydawać by się mogło, nie związane z żadną ze spraw – jak się jednak okazuje, mających kluczowe znaczenie dla śledztw prowadzonych przez Joe'ego Gunthera i jego zespołu. Poza tym na początku policja odnajduje zwłoki dwóch mężczyzn - bez dokumentów, bez widocznych śladów, które pomogłyby policji w wytropieniu sprawcy. Okoliczności obydwu smierci są podobne, policja musi się więc mocno nagłowić, co łaczy oba morderstwa: czy jest sprawka seryjnego zabójcy czy to tylko przypadek? Autor tak skonstruował fabułę swojej powieści, że praktycznie do końca trzyma ona w napięciu, kiedy to zostaje wyjaśniona główna zagadka.

Na uwagę zasługuje przedstawienie relacji pomiędzy bohaterami – bliskie więzy, serdeczne stosunki i wzajemny szacunek łączące głównego bohatera z matką i bratem. Co mi się szczególnie podobało, to to że powieść Archera łączy w sobie wątki kryminalne z obyczajowymi, z historią miłosną w tle.
Autor: Archer Mayor
Wydawca: Aurum Press
Numer wydania: II
Tłumaczenie: Opracowanie zbiorowe
Język wydania: polski
Oprawa: Miękka

czwartek, 15 października 2009

Rozlewisko a nawigacja satelitarna...

Przeczytałam „Dom nad rozlewiskiem” po raz drugi – przyznaję się bez bicia. Lubię i już. I nie będę się rozwodzić nad walorami tej książki albo ich brakiem – nie na tym rzecz polega. W poniedziałek wieczorem szef zadzwonił do mnie, że o 2.00 w nocy wyjeżdżamy na targi do Kolonii, więc czasu na zastanawianie i wielkie książek wybieranie nie było wcale – wrzuciłam do torby kilka drobiazgów, a że akurat z Wydawnictwa przyszła paczka i książka leżała na wierzchu, spakowałam i ją na podróż. Jestem przekonana, że gdyby nie Kalicińska, to szału bym dostała zanim jeszcze dotarliśmy na miejsce. Dlaczego? Ano z powodu nawigacji satelitarnej. Jestem typem raczej nie przepadającym za nowinkami technicznymi, telewizja itp. mogłyby dla mnie nie istnieć, doskonale potrafię sobie wyobrazić życie bez komórki, ba! – dosyć często ją nawet gubię albo zostawiam w takich miejscach, że potem nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie jest, sygnał do maksimum ściszony, że nawet dzwonienie do samej siebie nie pomaga jej odnaleźć... no, jedyne, czego by mi brakowało, to mój komputer z nieograniczonym dostępem do Internetu – ale nawigacja w samochodzie to rzecz działająca mi na nerwy, zwłaszcza jeśli jedzie się do Niemiec, gdzie porządek wiadomo jaki, a drogi w tym porządku to są tak porządnie oznakowane, że naprawdę nie sposób zabłądzić, a zwłaszcza jeśli na dodatek zna się jeszcze niemiecki i umie czytać mapę i napisy na szyldach...

„przygotuj się – za 800 metrów – wjedź na rondo”
„ za 300 metrów – wjedź na rondo – zjedź pierwszym zjazdem w prawo”


Pojechaliśmy drugim w prawo...

„Zmieniam trasę...”

„Zmieniam trasę...”

Tak się tej trasy nazmieniała, że w końcu wyszło nam prawie 200 km więcej (miało być 800, zrobiliśmy do parkingu przed ANUGĄ dokładnie 1000 km i 300 m, jechaliśmy tam 11 godzin, a jak wysiadłam z samochodu, to nie mogłam kroku zrobić (no cóż, wiek średni dał mi się we znaki). Faktem jest, że kierowców było dwóch, wierzących w nawigację oczywiście – w nawigację, która nie potrafi odczytać tablicy informującej o robotach drogowych i objeździe – mnie nikt o zdanie nie pytał, więc czytałam sobie spokojnie „Dom nad rozlewiskiem”, a z urządzenia przyklejonego do przedniej szyby samochodu płynął niczym nie zmącony, jednostajny kobiecy głos: „zmieniam trasę...”
Po raz pierwszy do przeczytania „Domu nad rozlewiskiem” zachęciła mnie siostra – nasz rodzinny mól książkowy, wręczając mi swój egzemplarz ze słowami „I mnie, i mamie bardzo się podobała”. Wzięłam i ... wetknęłam między inne „ciekawe” książki, bo czasu na czytanie w owym czasie nie miałam w ogóle. Dom, ogród, trzy córcie (Najmłodsza dopiero co się urodziła) – każdą wolną chwilę wykorzystywałam wtedy na ... spanie. To było dokładnie 2 lata temu...
Nie pamiętam, jak długo czytałam „Dom...” za pierwszym razem – stało się to bardzo szybko i żal mi było, że już się kończy. I nie miało dla mnie znaczenia, że być może (a może raczej na pewno) nigdy nie wejdzie do kanonu literatury polskiej, że nie jest tą literaturą przez wielkie L, ani książką przez wielkie K. Ja Przeczytałam ją... po kilku latach nieczytania spowodowanego różnymi czynnikami - od budowy domu, poprzez pracoholiczne podejście do wykonywanej pracy, na ciąży z Najmłodszą kończąc... Tym razem, w trakcie wtorkowego wyjazdu do Niemiec, Kalicińska okazała się ponownie strzałem w przysłowiową dziesiątkę - nie byłabym w stanie skupić się na poważniejszej literaturze, a ta stworzona przez bardzo kontrowersyjną ostatnio autorkę pozwoliła mi na całkowite "wyłączenie się" z akcji. W przeciwnym razie zapałałabym chęcią zamordowania kobiety o beznamiętnym głosie informującym o skręcie w lewo albo o zmianie trasy...
Dziś wieczorem kończę "Powroty nad rozlewiskiem". I podobają mi się tak samo jak pierwsza część, i nie przeszkadza mi brak głebokich przemyśleń ani jeszcze głębszej psychologii. I tak dalej będę obstawać przy swoim stwierdzeniu - że kto uważa, że jest to książka płytka albo powierzchowna - zawsze ma wybór ... po prostu nie czytania jej. Dla mnie ona zawsze będzie ważna - dzięki Kalicińskiej wróciłam do grona moli książkowych, czy to się komuś podoba, czy nie...

„Norweski Wieczór z Sagą Sigrun”

W czwartek, 22 października o godz. 19.00 w warszawskim Teatrze Kamienica (Al. Solidarności 93, Piwnica Warsza) odbędzie się „Norweski Wieczór z Sagą Sigrun”. Elżbiecie Cherezińskiej, autorce Sagi Sigrun, towarzyszyć będą Magdalena Gauer, Joanna Laprus-Mikulska – moderatorki spotkania, oraz Justyna Sieńczyłło, interpretująca fragmenty książki. W programie spotkania m.in. rozmowa o dawnej i współczesnej Norwegii – jej naturze, klimacie oraz mentalności mieszkańców. Zaprezentowane zostaną kopie wczesnośredniowiecznej norweskiej sztuki użytkowej, odzież i biżuteria. „Norweski wieczór z Sagą Sigrun” urozmaicą prezentacje multimedialne, m.in. film Radosława Piwowarskiego oraz zdjęcia Edyty Szałek i Thomasa Gudbrandsena.

Saga Sigrun to pierwszy tom cyklu „Północna droga”, wyjątkowa książka przenosząca czytelników do Skandynawii X wieku, obrazująca obyczajowość i kulturę Wikingów, a po odrzuceniu kostiumu historycznego portretująca również współczesnych Norwegów.


Historia wdzierająca się w hermetyczny świat norweskich fiordów, chrześcijaństwo widziane przez pryzmat skandynawskich pieśni (dr Remigiusz Ciesielski, historyk, kulturoznawca)


…tętniąca energią życia wytrawna i porywająca narracja, wysmakowany wizerunek psychologiczny postaci, niezwykła uroda detalu (Magdalena Gauer, literaturoznawca)

...surowy norweski krajobraz, fiordy, zapach morza, długie i mroźne zimy, upór i duma ludzi tam żyjących (brulionbeel.blox.pl)

Na „Norweski Wieczór z Sagą Sigrun” zaprasza Zysk i S-ka Wydawnictwo, Teatr Kamienica oraz patroni medialni książki: miesięczniki „Bluszcz”, „Notes Wydawniczy”, „Wróżka” i portal Wirtualna Polska
.

środa, 14 października 2009

Nagroda im. Beaty Pawlak przyznana

W poniedziałek, 12 października 2009 w siedzibie Fundacji Batorego kapituła Konkursu o Nagrodę im. Beaty Pawlak ogłosiła nazwiska tegorocznych laureatów. W tym roku zdecydowano docenić wieloletnie zaangażowanie i trud w przybliżaniu „innych cywilizacji”. Jak czytamy w uzasadnieniu werdyktu - Dym się rozwiewa to niezwykła książka o Cyganach w Polsce. Pełna kolorów i emocji. Autor nie pamięta o politycznej poprawności, my zapominamy o stereotypach. (Po tej książce Cygan przestaje być tylko „panem z patelnią”). Milewski opisał nieznany świat, który jest tuż, obok, na wyciągniecie ręki. Opisał ludzi, którzy ten swój świat chronią, ukrywają przed nam, więc budzą lęk, niepokój. Gdy „dym się rozwiewa” widzimy… sąsiadów - oglądających seriale, pijących piwo, odprowadzających dzieci do szkoły... Ale widzimy też rzeczy, które nas szokują, np. wydawanie za mąż trzynastoletnich dziewczynek.


Jacek Milewski dzieli się z nami tym co zobaczył, czego sam się dowiedział, pracując przez 16 lat jako nauczyciel i dyrektor szkoły dla Romów w Suwałkach.


Dym się rozwiewa to pozycja, po którą z pewnością trzeba sięgnąć. Ja już ją wpisałam na moją listę książek do przeczytania, bo - prawdę powiedziawszy - o Cyganach, przepraszam, o Romach żyjących w Polsce niewiele wiem, moja wiedza na ich temat nie wykracza poza utarte stereotypy. Zgadzam się z tezą, że to co nieznane budzi lęk i niepokój, a że bać się nie lubię, to poznam, co ma na ten temat do powiedzenia młody pan Milewski.


W tym roku przyznano dwie równorzędne nagrody, druga trafiła w ręce Maxa Cegielskiego za książkę Oko świata. Od Konstantynopola do Stambułu.
Zgłębiając Orient, Max Cegielski tym razem pojawia się u jego bram – w Stambule. Jest to miasto wyjątkowe: było stolicą dwóch wielkich imperiów, centrum cywilizacji świata chrześcijaństwa wschodniego i islamu oraz wielokulturowym tyglem, w którym przez wieki współżyli Turcy, Ormianie, Grecy, Żydzi i Romowie. Cegielski w prastarych murach i kamienicach odnajduje zupełnie nową treść – widzi dynamicznie rozwijające się centrum tureckiego kapitalizmu. Schodzi z „wytartych” przez turystów i orientalistów szlaków, by z wielu narracji mieszkańców miasta – od radykalnych lewicowców i feministek zaczynając na konserwatywnych sunnitach kończąc – stworzyć jego złożony obraz. Stambuł Maxa Cegielskiego jest zupełnie inny niż ten z sentymentalnego portretu nakreślonego przez Pamuka. Wolny jest od stereotypów utrwalanych przez lata w pismach Pierre’a Lotnego, Edmunda de Amicisa, Alphonse’a de Lamartine’a czy François-René Chateaubrianda. Stambuł to miejsce, gdzie blizny po reformach Atatürka i krwawych rządach armii są nadal świeże w ludzkich umysłach, a przepaść dzieląca biednych i bogatych widoczna jest na każdym kroku. To zbiór wzajemnie wrogich tożsamości – tureckiej, kurdyjskiej, alewickiej, świeckiej, sunnickiej – które łączy silna nić wspólnych ekonomicznych korzyści i siłowo ujednolicany przez post-kemalistowskie elity władzy.

Jesienna plucha za oknem, u niektórych zima, bo gdzieniegdzie napadało śniegu, można więc udać się z Maxem Cegielskim w podróż - przyjemną o tej porze roku - leżąc wygodnie na kanapie i z książką w ręku oraz kubkiem gorącej aromatycznej herbaty.

poniedziałek, 12 października 2009

We mgle wrześniowej - Stanisław Zieliński

Czy głupio zabrzmi stwierdzenie, że cieszę się, że nie przyszło mi żyć w tamtych czasach? Że nie musiałam walczyć, że teraz mogę o tym wszystkim poczytać w zaciszu mojego domu, o tamtym wrześniu i o ludziach, którym przyszło stanąć do walki? Czy jestem egoistyczna myśląc w ten sposób?
Dobrze czytało mi się zbiór opowiadań Stanisława Zielińskiego pt. „We mgle wrześniowej”, opisujących wydarzenia z września 1939 r. II wojna światowa to mój konik. Mogę czytać książki o tej tematyce jedna po drugiej. Większość z nich ma charakter dokumentu, czasami lepszego, czasami gorszego, ale raczej wiernie opisującego dramat wojennej zawieruchy. Stanisław Zieliński, uczestnik kampanii wrześniowej 1939 jako młody podchorąży, opisuje tamte wydarzenia. Przygotowania do mającej nadejść lada chwila wojny, chęć walki ale przy jednoczesnym barku uzbrojenia i wyposażenia, niedociągnięciach szkoleniowych i barku odpowiedniej kadry, wiara, a zaraz potem zwątpienie w pomoc naszych wielkich europejskich sojuszników - tym bardziej spodobało mi się w tych opowiadaniach, że tyle w nich humoru, tyle zabawnych sytuacji; że żołnierze, mimo trudnych warunków polowych potrafią z siebie żartować i dostrzegają również te bardziej kolorowe, zabawne aspekty życia. I prawdą jest, co wydawca napisał na okładce: „Konfrontacja wcześniejszych doświadczeń wojskowych – manewrów i gier taktycznych z prawdziwą wojną okazuje się bolesna, ale autor potrafi też dostrzec komiczność niektórych sytuacji” – dzięki temu czyta się „We mgle wrześniowej” z przyjemnością – nie epatuje ze stron książki nastrój wojennych dramatów i pożogi, cierpienie i ból, choć i o nich autor w swych opowiadaniach pisze, albowiem to one stanowią istotę jego wojennych przeżyć. Już kiedyś pisałam, że o swoich wojennych doświadczeniach każdy, kto ją przeżył, opowiada inaczej. Inna jest relacja o II wojnie światowej u Kertesza, inna u Nałkowskiej, u Zusaka – inna jest też u Zielińskiego. Każdy ma swój sposób patrzenia na okrucieństwa wojny i opowiadania o nich...



We mgle wrześniowej
Autor: Stanisław Zieliński
Wydawnictwo:Zysk i S-ka

Wrzesień 2009
ISBN:978-83-7506-330-1
Liczba stron:190

niedziela, 11 października 2009

Dla wszystkich wielbicieli Mikołajka...

Wspaniała zapowiedź dla wszystkich, którzy kochają Mikołajka i jego kolegów - obżartucha Alcesta, pupilka naszej pani Ananiasza, zarozumiałego Rufusa, rozdającego fangi w nos Euzebiusza, ich nauczyciela Rosoła i innych - czyli dla mnie i dla moich dziewczyn

KALENDARZ NA ROK 2010

Jedyna w swoim rodzaju książka, w której każdy miesiąc poświęcony jest innemu bohaterowi, od Rosoła do Buni. Książka pełna rysunków Sempégo i prześmiesznych tekstów Goscinny'ego, a także mnóstwa praktycznych informacji, z miejscem na notatki (lub odrabianie mikołajkowych zadań domowych) i zupełnie wyjątkową listą imienin.

Mikołajkowy kalendarz to kolorowa, pięknie wydana i wysmakowana książka dla wszystkich fanów Mikołajka, a także dla poszukiwaczy oryginalnych kalendarzy.

Ja znalazłam prezent gwiazdkowy dla mojej Wiktorii :-)

Tytuł: Mikołajek. Kalendarz 2010

Autor: René Goscinny, Jean-Jacques Sempé
Data wydania: październik 2009
Wydawca: Znak
Liczba stron: 176
ISBN: 978-83-240-1257-2
Wymiary: 17,0x22,0 cm

Literacka Nagroda Nobla 2009

za rozliczenie z komunistyczną dyktaturą





Tegoroczny literacki Nobel dla Herty Muller - jednej z najwybitniejszych postaci współczesnej literatury niemieckiej - urodziła się w rumuńskim Banacie. Dzieciństwo i młodość spędziła w kraju komunistycznej dyktatury. Tam rozpoczęła się jej kariera literacka, szybko przerwana zakazem publikacji. Prześladowana przez władze, wyemigrowała do Niemiec. Zdobyła uznanie na arenie międzynarodowej, o czym świadczą liczne przekłady oraz nagrody.
Nie znam jej, nie czytałam jeszcze niczego, co spod pióra tej autorki wyszło - dla mnie kolejny znak, ile to jeszcze do nadrobienia w moim czytaniu...
W Polsce wydano następujące tytuły noblistki:
1. Sercątko, przeł. Alicja Buras, 2003
2. Dziś wolałabym siebie nie spotkać, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2004
3. Lis już wtedy był myśliwym, przeł. Alicja Rosenau, 2005
4. Król kłania się i zabija, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2005
5. Niziny, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2006
6. Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie, przeł. Katarzyna Leszczyńska,2006
7. Głód i jedwab, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2008

Jońska misja - Patrick O'Brian

Okazuje się, że moja czytelnicza dobra passa trwa (poza wyjątkiem kilka godzin temu opisanym), czyli trafiają mi się same dobre rzeczy do czytania: "Jońska misja" Patricka O'Briana to kolejna już jego powieść (doliczyłam się ich sztuk 9 - wydanych na polskim rynku wydawniczym) z serii 21 powieści o tematyce marynistycznej, (te w języku polskim zostały wszystkie wydane przez poznańskie Wydawnictwo Zysk i S-ka). Bodajże najbardziej znany tom cyklu z racji wspaniałej ekranizacji w reżyserii Petera Weira, z rewelacyjnymi rolami głównymi Russella Crowe'a i Paula Bettany'ego - "Pan i władca: Na krańcu świata" zupełnie umknął mojej uwadze - bo nazwyczajniej w świecie filmu nie widziałam, ba! - dostając "Jońską misję" do rąk nawet nie przypuszczałam, że jest to kolejny tom cyklu opowieści o brawurowych przygodach kapitana Jacka Aubrey'a i jego przyjaciela lekarza okrętowego Stephena Maturina, weteranów wielu bitew, przyjaciół na dobre i złe, na lądzie i morzu. Książkę połknęłam w kilka dni, nie zważając na protesty mojej rodziny: znów tylko parówki na obiad, znów coś niewyprasowane, znów chleb nieodebrany ze sklepu... A niech tam - chciałam przeczytać za wszelką cenę, bo po raz pierwszy miałam do czynienia i z autorem (pisze w niesamowity sposób o morskim, czyli męskim sposobie na życie, o męskich "poważnych" zabawach: w wojnę, w pościgi, w wojskowe manewry na morskich akwenach), i z jego bohaterami (jest ich wielu i wszyscy nakreśleni jako bardzo wyraziste postaci), i z tego typu literaturą - powieścią historyczną o tematyce marynistycznej. To moje "Jońskiej misji" czytanie zakończyło się tym, że może i wilkiem morskim nie zostanę, ale tak teraz rozsmakowałam się w morskich klimatach, że powieść O'Briana to książka na bardzo dobry początek znajomości z tym gatunkiem literatury. A jeśli dodać do tego, że czytając o tych przygodach, można sobie Jacka wyobrażać tak, jak bohatera wersji filmowej, to nie mam zupełnie nic przeciwko...



O autorze:

Patrick O'Brian, właśc. Richard Patrick Russ (ur. 12 grudnia 1914 w Chalfont koło Londynu, zm. 2 stycznia 2000) – pisarz i tłumacz angielski niemieckiego pochodzenia. W czasie II wojny światowej pracował w angielskim wywiadzie.
Największą sławę zyskał jako autor serii powieści marynistycznych, których bohaterami są Jack Aubrey i Stephen Maturin. Na język polski jego powieści przekładał pisarz Marcin Mortka (począwszy od HMS "Surprise", pierwsze dwa tomy przełożył Bernard Stępień).



A poniżej kilka innych książek o morskich przygodach Jacka Aubrey'a - na pewno nie od razu, ale z czasem sięgnę po kolejne tomy, tym bardziej, że każdą z części cyklu można czytać jako osobną historię - są ze sobą powiązane, ale nie tworzą spójnej całości wymagającej czytania chronologicznego.




Autor: Patrick OBrian
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Seria: MORSKIE OPOWIE
Liczba stron: 488
Format: 195 mm x 125 mm x 28 mm
ISBN: 9788375063530
Rok wydania: 2009

Eine himmlische Liebe (Miłość Peonii) - Lisa See

Rzadko zdarza mi się niedoczytać. Rzadko poddaję się tej czytelniczej niemocy, która powoduje jakąś blokadę w mojej głowie i we mnie. Rzadko się poddaję - z reguły czytam do końca, bo nawet jeśli coś mi się nie podoba, to chę wiedzieć, dlaczego; jeśli coś mnie złości, wywołuje niesmak czy inne tym podobne - to naprawdę sięgam dna prawdy. Ale tym razem się nie udało...

Prawdę mówiąc spodziewałam się Bóg wie czego - po lekturze "Kwiatu Śniegu i sekretnym wachlarzu", który był moim zdaniem rewelacyjny, "Miłość Peonii" okazała się dla mnie trochę za... płaska. Dostałam tę książkę od mojej przyjaciółki z Niemiec - pomyślałam więc, że problem jest z natury tych językowych. Wypożyczyłam więc polskie wydanie z biblioteki. I NIC... Nie mogę. I wstawiam z powrotem na półkę. W tej chwili nie mam nawet nadzieji, że może kiedyś...


Niemniej cieszę się jednak, że wreszcie zniknie ta książka z mojego stolika nocnego, a jej miejsce zajmie całkiem przyjemny stosik książkowy przygotowany specjalnie na jesienne dni i wieczory.

sobota, 10 października 2009

Czyste cięcie - Theresa Monsour


Coś ostatnio mam szczęście do dobrej literatury - naprawdę. Co mi nie wpadnie w ręce, okazuje się dobre. W przypadku "Czystego cięcia" powiedziałabym nawet, że bardzo dobre.

Paris Murphy, sierżant z wydziału zabójstw St. Paul, łączy w sobie libańską egzotykę i irlandzki urok. Jest odważna, zabawna i obdarzona intuicją. Musi zmierzyć się z poważnymi wyzwaniami: zawodowe to seria zabójstw, którą rozpoczyna morderstwo prostytutki nad brzegiem Missisipi, a prywatne to jej małżeństwo z Jackiem. Dr Michaels to człowiek bezwzględny, perfekcyjny i złożony. Dręczą go koszmary z dzieciństwa i katolickie poczucie winy. Ma nieskazitelną opinię i jest szanowany w swoim środowisku. Paris i jej partner Gabe Nash nie mogą potwierdzić swoich podejrzeń. Czas ucieka. Jeśli nie uda im się zebrać twardych dowodów, morderca uderzy ponownie... Czy policjantom uda się powstrzymać nieobliczalnego doktora?

Prawdę powiedziawszy nota wydawcy jest niewiele mówiąca i niezbyt zachęcająca – dlatego ją przytoczyłam. Ot, typowy tekst, który można spotkać na okładkach co drugiego kryminału, co to ani nie zaszkodzi, ani za wiele zdziała... No właśnie – książka jest tak dobra, że wielu z Was mogłoby obok niej przejść w księgarni obojętnie – dlatego spieszę z moją recenzją, aby tak się nie stało.

Podczas czytania – jako, że ostatnio trochę się kryminałów naczytałam (mam na myśli niejakiego Mankella) – siłą rzeczy nie obyło się bez porównań z pewnym mężczyzną, który się uśmiechał – u Theresy Monsour sprawca – doktor Michaels - też jest szanowanym obywatelem, też jest bardzo wpływowy i ma pieniądze oraz koneksje, aby policji się wywinąć. O jego obrzydliwej zbrodni dowiadujemy się w pierwszym rozdziale , przy czym nieubłaganie nasuwa się pytanie: „i co będzie dalej, skoro już wiemy kto jest mordercą i dlaczego to zrobił?” Okazuje się, że autorka kreśli na następnych stronach doskonały portret psychologiczny, nie tylko mordercy, ale i tropiących go policjantów – pięknej Murphy i stanowczego Gabe’a. Są partnerami i wspólnie próbują rozwiązać zagadkowe morderstwa i zebrać dowody – o winie swojego podejrzanego są w stu procentach przekonani, chodzi w zasadzie tylko o to, aby mieć w ręku niepodważalny dla ławy przysięgłych dowód na dokonanie przestępstwa.
A główny podejrzany, doktor Michaels? Zachowuje się jak legendarny doktor Jekyll i pan Hyde z noweliRoberta Louisa Stevensona z 1886 roku – pamiętacie tę historyjkę o londyńskim lekarzu wcielającym się nocą w swoje drugie wcielenie - pana Hyde’a - po wypiciu specjalnego eliksiru? Michaels podobnie - w pracy opanowany i czarująco przystojny chirurg plastyk – perfekcjonista, wcielający się wieczorami w równie przystojnego, ale bezwzględnego oprawcę, z tą różnicą, że jego eliksirem jest dobra szkocka whiskey: „- Już nawet nie pamiętam, który jest dzień – szepnął. Wyciągnął się płasko na plecach, chwycił poduszkę, przycisnął ją do piersi, i wpatrzył się w sufit. Jego podzielone na oddzielne sekcje życie zaczynało się walić w gruzy. Zabójca i lekarz, mąż i gwałciciel, katolik i heretyk mieszali się ze sobą jak paleta akwareli pozostawiona na deszczu.” [str. 204]


Bardzo podoba mi się też sam sposób narracji autorki - ciekawy, stosunkowo lekki, nie rozwlekający się niepotrzebnie, a trafne puenty i wyszukane porównania tylko potęgują przyjemność czytania i trzymają w napięciu od pierwszej do ostaniej strony. Moim zdaniem pani Monsour trafiła "Czystym cięciem" w dziesiątkę - aż trudno uwierzyć, że to jej debiutancka powieść.

Moja ocena: 5/6

Czyste cięcie
Autor:
Theresa Monsour
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Aurum , Wrzesień 2009
Seria: Seria Kryminalna
ISBN: 978-836-1867-029
Liczba stron: 304
Wymiary: 145 x 205 mm

niedziela, 4 października 2009

Niebawem w księgarniach...



Fotobiografia
Zofia Turowska przedstawia Zofię Nasierowską, "fotografkę boską", jak nazwał ją Melchior Wańkowicz, artystkę i dokumentalistkę, która z aparatem w ręku potrafiła sprostać zmianom i przeciwnościom, odnieść imponujący sukces zawodowy i jednocześnie harmonijnie ułożyć wspólnotę małżeńską. To ilustrowana opowieść o życiu wielokrotnie spełnionym.












Dzięki książce "Zaginione światy" docieramy dalej niż samolot, nie opuszczając własnego fotela. Zupełnie jakby szybując w snach, można ujrzeć Atlantydę oraz Camelot i ponownie uwierzyć w jednorożce. To książka dla ludzi bez względu na wiek, która budzi dziecko tkwiące w każdym z nas i spełnia nasze dorosłe fantazje. Wyróżniamy dwa rodzaje zaginionych światów: takie, które odeszły w przeszłość, zostały pogrzebane i zapomniane, na przykład Mohendżo Daro, oraz inne, które istnieją nadal w zbiorowej wyobraźni, jak Atlantyda i Camelot. Każdy świat mówi nam o tym, skąd pochodzimy, w sensie fizycznym i duchowym. A niektóre krainy należą do obu wspomnianych kategorii. Bywają światy zaginione, czyli takie, których nie odnaleziono. Niewidoczne, zatopione w głębinach oceanu, położone na niedostępnych szczytach lub zagrzebane w środku ziemi, znajdują się poza naszym zasięgiem. Naturalnie muszą pozostać ukryte, bo inaczej straciłyby cały swój urok i czar. Nie są żadnym konkretnym miejscem w świecie, lecz symbolizują naszą tęsknotę za owymi fantazyjnymi lądami, gdzie wszystko jest doskonałe. W taki sam sposób po zaginionych cywilizacjach pozostają opowieści, przekazywane w postaci legend, lub przedmioty kultury materialnej, które wyłaniają się podczas badania przeszłości.


Marlene
Prawie osiemnaście miesięcy po śmierci Marleny Dietrich do Berlina trafia 25 ton rzeczy będących wcześniej jej własnością. Są wśród nich szmaty do podłogi, rolki papieru toaletowego i niedopałki, a także egzotyczne ptasie pióra szmuglowane przez granice, bo zakazane ze względów ekologicznych... Jest też notes. Czerwony, niewielki, siedem i pół na jedenaście i pół centymetra. Na ostatniej stronie pod napisem "Pologne, Poland" kilka polskich nazwisk. Wśród nich: Zbigniew Cybulski.Gdy zimą 1964, a potem w 1966 roku Marlena Dietrich przyjechała z koncertami do Polski, było to dla brudnoszarego, kolejkowego PRL-u zetknięcie ze zjawiskiem tak luksusowym i egzotycznym, że nie miało znaczenia nawet to, że gwiazda jest po sześćdziesiątce, pod suknię zakłada specjalistyczny kostium wyszczuplający i pozwala się fotografować tylko z jednej strony. Przyjmowano ją entuzjastycznie jako tą, która zwróciła się przeciw faszyzmowi. Tymczasem przez dużą część Niemców traktowana była ciągle jako nikczemna zdrajczyni i dawano tej opinii publiczny wyraz.Angelika Kuźniak pisze historię żywą, bogatą i w całym tego słowa znaczeniu zakulisową. Daje czytelnikowi do rąk kalejdoskop, w którym wrażenia fotografów i konferansjerów, wspomnienia przyjaciół, wpisy z ostatnich, nigdy niepublikowanych dzienników Dietrich, zapiski o pogodzie i kursach walut oraz artykuły prasowe układają się w coraz ciekawsze i barwniejsze obrazy, dla których ważnym tłem jest powojenna historia Europy. Dzięki temu dostajemy narysowany z pasją dokumentalisty portret niezwykłej kobiety i niezwykłego czasu. "Portret Marleny Dietrich pióra Angeliki Kuźniak jest barwny, krwisty i pełen sprzeczności. Czyli prawdziwy." Agata Tuszyńska"Książka łączy dwie cechy pozornie sprzeczne - jest bezlitosna w tropieniu faktów, a jednocześnie pełna zrozumienia dla bohaterki, która jest człowiekiem z krwi i kości, chociaż kreuje się na nieskazitelne zjawisko w łabędzim puchu. A opisy rzeczywistości politycznej, społecznej i kulturalnej, mające wielką wartość poznawczą, godne świetnego reportera, łączą się z wątkami scenicznymi i prywatnymi w sposób, który z zwykle określamy słowami "to się czyta"." Małgorzata Szejnert .


Mój Znak O Noblistach Kabaretach Przyjaźniach Książkach Kobietach
Niepowtarzalne opowieści o mistrzach literatury na pięćdziesięciolecie Znaku.
„Władze Uniwersytetu Śląskiego nie widzą żadnej możliwości wyegzekwowania od mgra Jerzego Illga właściwej realizacji zadań socjalistycznej szkoły wyższej”. W ten sposób w 1982 roku rozpoczęła się podróż Illga z wilczym biletem w ręku, która zakończyła się w wydawnictwie Znak, gdzie jest redaktorem naczelnym. Mój Znak to osobista opowieść nagrodzonego przez los szczęściarza, któremu w czasie niemal trzydziestu lat pracy dane było spotkać i zdobyć przyjaźń pisarzy, poetów i wydawców tworzących kulturalną panoramę Europy.
Co to jest tajemniczy „Turniej garbusów” Miłosza? Jak Szymborska upiła żmudzkiego niedźwiedzia? Którego koszykarza NBA podziwiał Barańczak? Co sądził ksiądz Tischner o damskiej garderobie? Iloma głosami mówi Bronisław Maj? Illg kreśli prywatne, serdeczne portrety takich postaci, jak Josif Brodski, Seamus Heaney, Norman Davies, Leszek Kołakowski czy Ryszard Kapuściński, w sposób, w jaki nie mógłby tego zrobić nikt inny - tych podróży, spotkań, rozmów, nocy pełnych whisky i poezji nie filmowały kamery, nie było przy nich dziennikarzy. Mój Znak to wyjątkowe wspomnienia pełne humoru i energii - tak jak występujący w nich bohaterowie .



Lawendowy pył to pasjonująca saga rodzinna napisana przez babcię, matkę i wnuczkę, które są najstarszymi córkami w ostatnich trzech pokoleniach. To powieść będąca zarazem kroniką rodzinną sięgającą korzeniami początków XIX wieku.Na tle dziejów wspólnie z autorkami cieszymy się z nowej sukienki na bal, narodzin dzieci, przeżywamy zesłanie głowy rodziny na Syberię. To wyprawa w głąb pamięci, świadectwo epoki i niełatwych wyborów To bodaj pierwsza kronika rodzinna pisana wyłącznie przez kobiety i to w dodatku najstarsze córki z kolejnych 6 pokoleń. Nie ma tu miejsca na tani sentymentalizm. Bohaterowie z krwi i kości są targani prawdziwymi uczuciami i namiętnościami Kobiety w zetknięciu z burzliwą historią- powstanie, dwie wojny, okupacja niemiecka i radziecka ; musiały być twarde niczym skała i dokonywać najtrudniejszych Aż po nasze czasy, w których życie stawia inne wyzwania.



Bohaterką ksiąg ortografii i gramatyki jest nauczycielka Lamelia Szczęśliwa. Lamelia mieszka w dużym domu z kolorowymi okiennicami i trzema kominami, przy ulicy Krzywej 13. Jej najlepszym przyjacielem jest szczygieł. Lamelia Szczęśliwa jest najlepszą specjalistką od gramatyki i ortografii w mieście. Warto zajrzeć do niej, jeśli się nie jest pewnym, co to jest rzeczownik i kiedy pisać ó lub u. Książka wprowadza szereg pouczających, a jednocześnie wesołych opowiadań pani Lamelii Szczęśliwej, która tłumaczy zasady polskiej ortografii. Niebanalne historie, ciekawi bohaterowie, łatwe zapamiętywanie reguł. Książka zawiera
wszystko, co uczniowie klas 1-4 powinni wiedzieć na temat polskiej ortografii.

czwartek, 1 października 2009

Marianna i róże - Janina Fedorowicz, Joanna Konopińska

Sentymentalna jestem do bólu i do szpiku kości, dlatego też „Marianna i róże”, gdy wpadła już w moje ręce, to z miejsca stała się moją biblią. Zachwyciła mnie do tego stopnia, że podrzuciłam ją mojej Najstarszej (mimo ogromnych wyrzutów sumienia, że odciągnie ją to od nauki w nowym liceum, gdzie przecież od samego początku trzeba się wykazać – I- sza klasa w ogólniaku więc sami wiecie). Ale że jako rodzic mogę mieć wpływ na edukację własnej córki, uznałam więc, że co tam – jeśli mogę, to również chcę ten wpływ rzeczywiście mieć – bo „Marianna i róże” to wspaniała dawka historii i obyczajowości z naszego wielkopolskiego regionu (do Poznania mamy „rzut beretem” dosłownie, godzinka jazdy samochodem) – a tradycje i dawne obyczaje oraz pamięć o nich trzeba kultywować. Uważam też, że tak samo ważne jest zaszczepienie swoim pociechom – czy nie zabrzmię w tym miejscu nieco patetycznie? – miłości do swojej małej ojczyzny, umiłowania ziemi z której się pochodzi , danie dzieciom świadomości lokalnego patriotyzmu oraz nauczenie ich, że mogą być dumni z tego, że są akurat stąd a nie stamtąd czy z owamtąd. Nicole pochłania więc „Mariannę i róże” teraz, mimo że od jutra kończy się okres ochronny dla pierwszaków – ale dziecię zdolne jest, więc chyba draki nie będzie i nie zawali czegoś od razu na początku.

O samej książce ani o jej autorkach nigdy wcześniej nie słyszałam. Jakiś czas temu zauważyłam, że pojawiła się na kilku blogach i już wtedy wpisałam ją na moją prywatną listę książek do przeczytania. Okazja pojawiła się kilka dni temu, więc skwapliwie wzięłam się do czytania. Dla mnie „Marianna i róże” to książka książek – jeszcze kilka miesięcy temu pisałam tak o innej książce, która mnie zachwyciła (tak samo mogłabym też określić przeczytaną ostatnio „Sagę Sigrun”) – jest to dla mnie dobitny dowód na to, że tak naprawdę miana „książki książek” nie można przyznać żadnej przeczytanej książce – zauważyłam, że po skończeniu lektury, która bardzo mi się spodobała, myślę, że już chyba nic piękniej ani dobitniej ani lepiej nie można opisać. I myślę tak aż do następnej dobrej książki, która mnie oczaruje.


„Marianna i róże” autorstwa Janiny Fedorowicz i Joanny Konopińskiej – „autorki swą opowieść snują od końca XIX wieku, a kończą u przedproża I wojny światowej. Wprowadzają nas w życie codzienne Marianny z Malinowskich i Michała Jasieckich, właścicieli Polwicy, majętności leżącej niedaleko Zaniemyśla w Poznańskiem” [str.7] Książka powstała dzięki pamiątkom i zapiskom przechowywanym w wielkim drewnianym kufrze na kółkach, pojemnym jak potężna szafa, będącym ślubnym wianem Róży Malinowskiej (babki jednej z autorek, Joanny). Kufer ów był skarbnicą listów, kontraktów, rachunków, świadectw szkolnych, spisów wypraw ślubnych, korespondencji z bankami i urzędami, gazet, fotografii, kopii wierszy, przepisów kulinarnych i Bóg wie, czego jeszcze – dzięki kufrowi wszystkie te autentyczne szpargały przetrwały przeprowadzki, podróże i zawieruchy wojenne, a autorki postanowiły wykorzystać je w swojej książce.

Lata, w których osadzona jest „Marianna i róże” to schyłek XIX wieku, okres burzliwych powstań narodowych (listopadowe i styczniowe), kryzysu politycznego i gospodarczego, a z drugiej strony to również czas wzrostu świadomości narodowej (kiedy to m. in. Ziemiaństwo wielkopolskie zakończyło wieloletni proces wyzbywania się swych ojcowizn na rzecz Komisji Kolonizacyjnej niemieckiego zaborcy) oraz poczucia solidarności i patriotyzmu obywateli - to czasy bardzo trudne, w których przyszło żyć bohaterom książki, która nie tylko opisuje wielkie wydarzenia z naszej historii, ale przede wszystkim zapoznaje nas z codziennym życiem w wielkopolskim dworku ziemiańskim sprzed ponad 100 lat, z radościami i troskami. To niesamowite uczucie, uczestniczyć w tamtych zdarzeniach z dzisiejszej pespektywy – szacunek i respekt budzą pracowitość, uczciwość, prawość i patriotyzm bohaterów – wartości w prawdziwym tego słowa znaczeniu, dzisiaj jak gdyby zdewaluowane, inaczej przez większość pojmowane, choć znaczące przecież to samo, co znaczyły 100 lat temu. Co w książce urzeka i co trzeba oddać paniom Fedorowicz i Konopińskiej to to, że mimo iż jest ona swoistym kompendium wiedzy historycznej, obyczajowej, politycznej i gospodarczej, to jest to lektura porywająca i z całą pewnością godna Wam polecenia, nie tylko tym czytelnikom pochodzącym z Wielkopolski.

„Marianna i róże” to moja sentymentalna podróż do dawnej Wielkopolski. To dla mnie książka bardzo ważna – dzięki niej – mimo, że moja rodzina nie ma jakichś wielkich historycznych tradycji – nawiązałam kontakt z baaardzo dawno nie widzianą kuzynką mojej mamy, która - jak się okazało – jest w posiadaniu kilku bardzo cennych dla mnie pamiątek rodzinnych – pożółkłych fotografii, książeczki wojskowej pradziadka Walentego z czasów I wojny światowej i kilku innych „papierów”. Mam zamiar pokazać moim córkom kawał rodzinnej historii, która w większości jest zagadką również dla mnie, a przy okazji ocalić od zapomnienia to wszystko, co jeszcze w pamięci niektórych ludzi żyje ... - nie, nie napiszę książki, nie mam daru do tego, ale wspólnie z dziewczynkami zrobię album ze zeskanowanymi pamiątkami i fotografiami (o oryginałach mogę jedynie pomarzyć) i dam mojej mamie w prezencie...
Moja ocena: 6/6

Autor:Janina Fedorowicz , Joanna Konopińska
Wydawnictwo:Zysk i S-ka , Grudzień 2008
ISBN:978-83-7506-232-8
Liczba stron:480
Wymiary:155 x 235 mm