czwartek, 31 grudnia 2009

Przepis na Nowy Rok 2010 - życzenia spod samiuśkich Tater...

Wziąć dwanaście miesięcy,
obmyć je dobrze do czysta
z goryczy, chciwości, pedanterii i lęku
i podzielić każdy miesiąc na 30 albo 31 części,
tak żeby zapasu starczyło akuratnie na rok.
Każdy dzionek przyrządza się oddzielnie,
biorąc po jednej części pracy
i dwie części wesołości i humoru.
Dodać do tego trzy kopiaste łyżki optymizmu,
łyżeczkę tolerancji,
ziarnko ironii
i szczyptę taktu.
Następnie masę tę polewa się obficie miłością.
Gotowe danie ozdobić bukiecikami małych uprzejmości
i podawać codziennie z pogodą ducha
i porządną filiżanką ożywczej herbaty. 
(Catharina Elisabeth Gothe)

... nie spodziewałam się, że kończący się właśnie rok będzie miał takie miłe zakończenie. W pracy byłam wczoraj do 12.00 i plan miałam taki, że mój K. mnie z pracy odbierze i pojedziemy na sylwestrowe zakupy, bo Sylwestra mieliśmy spędzać tradycyjnie w domu - jakoś nie możemy się zdobyć na to, aby obarczać kogoś w noc sylwestrową opieką nad naszą 2,5 letnią Klarą. No i tak, jak to zostało zaplanowane, parę minut po 12.00 podjechał po mnie mój mąż - samochodem zapakowanym po sam dach, ze wszystkimi trzema córkami na pokładzie, z boxem przypiętym do dachu - na wszelki wypadek, gdyby pogoda okazała się sprzyjająca, zapakowali do niego kombinezony, buty i narty - i pojechaliśmy... w góry. Do naszych przyjaciół mieszkających w Podszklu, dwadzieścia kilka kilometrów od Zakopanego. Ukartowali tę niespodziankę wszyscy - K. oraz nasze dziewczynki do spółki z Mirkiem i Tereską i efektem tej niespodzianki jest to, że teraz siedzę sobie w górach, w bardzo miłym towarzystwie, piję pyszną wiśnióweczkę i cieszę się ze spotkania z przyjaciółmi.

Najbardziej z wyjazdu cieszy się Klara - to wprawdzie nie pierwsza jej tak daleka podróż, ale pierwsza świadoma - w trakcie drogi mało spała, dużo pytała i wcale nie marudziła. Trochę się baliśmy tego wyjazdu - do tej pory w dalekie podróże jeździliśmy zawsze w nocy - ale zawsze musi być ten pierwszy raz...

Na miejscu okazało się, że śniegu nie ma wcale, nie pojedziemy więc na stok - no chyba, że przez całą noc będzie sypał śnieg :-) Z życzeniami noworocznymi dzwonili dziś nasi znajomi z Wielkopolski, gdzie mieszkamy - i okazało się, że u nas leży gruba warstwa śniegu. Ale co z tego, skoro i tak nie ma gdzie jeździć na nartach...

Jeśli na Podhalu nie spadnie śnieg i ani razu nie przypniemy nart do butów, to okaże się w końcu, że nasz sprzęt przywieźliśmy w góry tylko po to, żeby go przewietrzyć:-)))

niedziela, 27 grudnia 2009

Sensacje z dawnych lat - Roman Kaleta

Niech Was nie przeraża ilość stron tego dzieła - bo dziełem "Sensacje..." są z całą pewnością - jest to bowiem blisko 900 stron przyjemności czytelniczej i historycznej - co dla mnie (mola książkowego z historycznym zacięciem) okazało się niemałą gratką. Dzięki tym dziewięciuset stronom moja przyjemność czytania trwała, i trwała, i trwała... Czytałam tę książkę przez wiele tygodni - ale tylko dlatego, żeby nie kończyć jej zbyt szybko, dawkowałam sobie te dowcipy, anegdoty i ciekawostki historyczne i obyczajowe nie tylko sprzed lat, ale i sprzed wieków - dzięki autorowi wydobyte z zachowanych zabytków rękopiśmiennych, starych kalendarzy, czasopism, podesłane przez czytelników poprzednich wydań oraz ukazyjących się od 1965 r. "Sensacji..." we wrocławskim "Słowie Polskim", na łamach którego publikowane były przez bitych pięć lat. Roman Kaleta, historyk literatury polskiej, nie uporządkował ich ani tematycznie, ani chronologicznie, a przedstawił w nich na kształt silva rerum, w ciekawostkach, anegdotkach i dykteryjkach przezabawnych, często "korzennych", iście pikantnych, a nawet bardzo "pieprznych", obraz rzeczywistości od schyłku XVI wieku po pierwsze lata wieku XX - lubię ten styl pisania dający mi podczas czytania poczucie, że nie jestem "uwiązana" - lubię przeskoczyć kilka kartek lub rozdziałów, lubię po jednej historii poczytać o innej, zupełnie z nią nie związanej tematycznie. I lubię książki, które bawią swoją treścią, bo po prostu są zabawne, a nie dlatego, że tak twierdzi wydawca. "Sensacje z dawnych lat" to wspaniała rozrywka, do tego na bardzo wysokim poziomie. Dodam, że trafiająca do każdego czytelnika - i nie-czytelnika również. Mój mąż - zaintrygowany moimi częstymi wybuchami głośnego śmiechu - poprosił o przeczytanie tych co zabawniejszych fragmentów - w efekcie siedzieliśmy razem nad książką wspólnie się zaśmiewając - często dołączała do nas Najstarsza Licealistka ze słowami "Ja cie nie mogę - ale fajne. Na weekend, jak będzie u mnie spała Ola, to ja zamawiam ją do czytania. Ale oczy zrobi, jak jej to przeczytam!" - a muszę przyznać, że i jej niejednokrotnioe oczy z orbit wychodziły na zasłyszane ciekawostki - "Biskup Krasicki ten od bajek? Nie stronił od gorzałeczki? Jestem bardzo ciekawa, czy nasza pani od polskiego o tym wie..." Dla mnie to dowód na to, że niebanalne ujęcie tematu, prawdziwe kurioza, perełki, są w stanie zainteresować w dzisiejszych głupich "multimedialnych", nastawionych na konsumpcję czasach - nawet nie czytającego męża i 16-latkę o zgoła innych zainteresowaniach, wprawdzie ksiązki czytającą, ale i piszącą kilkadziesiąt sms-ów dziennie.
W przedmowie do niniejszego wydania "Sensacji z dawnych lat", Lena Kaletowa napisała: "Być może nie byłoby tej książki, gdyby nie stolik Bractwa Tłustej Gęby. Pokryty poplamioną ceratą stał w stołówce pracowniczej Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich przy ul. Szewskiej we Wrocławiu. Miejsce i czas były dość ponure; cuchnęło kapustą i polityczną duchotą lat pięćdziesiątych. I jakby dla kontrastu z tym smutnym otoczeniem - w porze wydawania cienkiej zupki i pierogów - w sposób magiczny zatłoczone pomieszczenie zamieniało się w najprawdziwszy salon literacki. Stołowała się tu cała ówczesna elita intelektualna Wrocławia: legendarni ossolińczycy, profesorowie położonego w pobliżu uniwersytetu i ich asystenci. Niepisanym zwyczajem jeden stolik czekał na stałych bywalców. Rej wodził przy nim profesor Jerzy Łanowski, nieformalny prezes doborowej kompanii, obdarzony wielkim poczuciem humoru i z łatwością improwizujący nie zawsze cenzuralne fraszki. Kto był twórcą stolikowego zwyczaju i nazwy (zapewne za Charlese'em de Costerem, autorem "Wesołego Bractwa Tłustej Gęby"), historia milczy.
(...) Dosiadali się też i inni - dopuszczano jednak tylko tych, któzy wkupili się dowcipem, anegdotą, wierszykiem. Tam też były dyskutowane najnowsze, jeszcze ciepłe odkrycia archiwalne, oczywiście głównie te mocno korzenne, mogące rozbawić przyjaciół. A że anegdoty i śmiech od stolika Bractwa Tłustej Gęby niosły się daleko, chcąc nie chcąc, przysłuchiwali się im i inni stołownicy. "Niektóre z dykteryjek, powtarzane wielokrotnie przez pierwszych słuchaczy, wędrowały potem w miasto, przyprawiając o śmiech ludzi postronnych, obdarzonych przez naturę bodaj odrobinką poczucia humoru" - pisał Roman Kaleta, dostaraczający do stolika Bractwa głównie opowieści o jaśniepańskich cudacznych wybrykach magnatów doby stanisławowskiej. (...)" (str.5)

A na zachętę jeden fragment, nie - dwa (nie mogę sobie odmówić przyjemności przytoczenia dwóch fragmentów, choć najchętniej zacytowałabym całą książkę). Jako że jestem tłumaczem, szczególnie ubawił mnie fragment "językowy" - wszyscy tłumacze wiedzą, ze gdy zabraknie jakiegoś słowa, bo albo się go nie zna, albo po prostu wyleciało z pamięci, trzeba się ratować stworzeniem "formy opisowej" - i tutaj przezabawny przykład na to:


Madame boeuf (str.676)


Gdy Francuzi w r. 1812 w czasie przechodu przez Polskę brali po włościach potrzebne sobie produkta, pewien generał zażądał od podprefekta Polaka karmnego wołu. Rekwizycja była napisana po francusku i wyraz boeuf niemało nabawił kłopotu naszego urzędnika, któremu właśnie na wole zbywało. Tłumacząc się tedy przed cudzoziemcem, oświadcza i wyrazem, i poruszeniem, że boeuf nie ma, ale jest dwie madame boeuf. Długo się potem nie mogli Francuzi dorozumieć, co by mogło znaczyć madame boeuf, ale obojga języków świadomy uwiadomił ich na koniec, że ofiarowano dwie krowy na miejsce karmnego wołu.

„Motyl”, nr 13 z 23 V 1828 r.

Węgierski do Rogalińskiego prosząc o pożyczenie kolaski (str. 160)


Jeżelibym z Pańskiej łaski
Mógł mieć na dzisiaj kolaski,
Dziękowałbym mocno za nią:
Chciałbym nią jechać do Woli,
Gdzie mi zapewne pozwoli
Miłość wleźć na pewną panią.

(...)


Czy nabraliście apetytu na "Sensacje z dawnych lat"? Mam nadzieję, że tak. I wierzę, że gdy już po nią sięgniecie, pokochacie tę książkę, tak jak wszyscy, którzy już ją kochają (tzn. już przeczytali).
Wydawnictwo: Iskry
Oprawa: twarda w obwolucie
ISBN: 978-83-244-0088-1
Stron: 890
Wymiary: 165x235

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Jeszcze trochę adwentowo, już bardzo świątecznie i wcale nie czytelniczo...

...pozdrawiam wszystkich, którzy tu do mnie zaglądali przez tygodnie mojej wielkiej nieobecności. W tym czasie dużo czytałam, jeszcze więcej chorowałam i z chorobami walczyłam (przeżyłam potrójne zapalenie gardła - tak, tak - wszystkie trzy dziewczyny, jedna po drugiej "kładły się" do łóżka z wysoką gorączką, bólem głowy no i gardła oczywiście; do tego moje zapalenie zatok - uważam, że limit chorób na ten rok już dawno wyczerpałyśmy i nie życzymy sobie żadnych więcej). Dodam jeszcze zmasowany atak klientów niemieckich, belgijskich i włoskich na firmę, w której pracuję - wszyscy nagle zapragnęli TON towarów produkowanych przez firmę XYZ - więc w pracy spędzałam baaaardzo dłuuugie godziny, praktycznie cały czas od rana do wieczora od początku grudnia... Uwierzycie, że nie miałam nawet czasu, żeby do Was choć troszeczkę "szpyknąć, żeby tylko sprawdzić, co się dzieje. Nic kompletnie. Zapieprz taki, że pustą taczką jeździłam, bo nie było czasu załadować...

W międzyczasie moje trzy dziewoje chore i ZNUDZONE snyły się po domu (czy Wasze dzieci też nie leżą w łóżkach podczas choroby, tylko tu trochę pooglądają TV, trochę poczytają (ale bardzo mało), trochę posiedzą przed komputerem - za to wcale nie leżą i wszędzie bałaganią, począwszy od tysięcy kubków i talerzyków zostawianych w miejscach "gdzie popadnie" na milionach husteczek rozrzuconych najczęściej w okolicach przesiadywania - ja za to z lubością ogromną pochłonęłam "Sensacje z dawnych lat" Kalety i "Mój język prywatny" Bralczyka (mam nadzieję, że w święta znajdę wreszcie czas, żeby spiasać moje wrażenia z lektury.

Co poza tym? Wczoraj wreszcie wzięłam się za moje wieńce adwentowe , bo Boże Narodzenie bez wieńca na drzwiach wejściowych i na wigilijnym stole jest dla mnie nie do wyobrażenia- zrobiłam ich sztuk 2. Ten z pomarańczowymi kwiatami dla nas - mój K. powiesił go na zewnątrz, na drzwiach... Zrobiłam go z jodły, więc wytrzyma na dworze praktycznie do Wielkanocy:-)))




... natomiast ten z kwiatkami białymi zamówiła klasa mojej Najstarszej lecealistki - ich wychowawczyni dostanie go w prezencie pod choinkę. A że młodzież nie wie, czy ich pani mieszka w bloku, czy w domu, zdecydowali się na wersję wieńca "na stół". Pani o moim blogu nie ma pojęcia, więc pozwolę sobie zamieścić zdjęcia już dziś, mimo, że prezent zostanie przekazany dopiero jutro podczas klasowej Wigilii.








I na koniec prezent, który - wprawdzie w 100% polski - ale przyjechał do mnie z niemieckiego Hofu - studiuje tam dziewczyna, narzeczona właściwie, zaprzyjaźnionego z nami pewnego Tomka. Kilka razy pomogłam jej w sprawdzeniu niemieckich referatów, poprawieniu błędów itd. itp. i wczoraj przed południem "DING - DONG" do drzwi (właśnie plotłam pierwszy wieniec, bałagan straszny, wszędzie sterty jodły, zwoje drutu i kilogramy ozdób i pistoletów na gorący klej) - otwieram, a tam ... Święty Mikołaj z prezentem . Sandrze i Tomkowi bardzo serdecznie dziękuję za wspaniały zapas herbaty na całą zimę, bo dobrą herbatką wolę się bardziej uraczyć niż filiżanką kawy. Zrobiło mi się naprawdę bardzo miło, tym bardziej, że i wieńce się ostatecznie udały...





A tak w ogóle - do świąt, oprócz zrobionych wczoraj ozdobnych wieńców i ubranej kilka dni temu choinki, nie mam jeszcze nic. Nie mam jeszcze połowy prezentów, nie mam zakupów, nie mam posprzątane, nie mam planu co upiec itp, i jeszcze jutro i pojutrze idę do pracy. Wierzę jednak, że jakoś to będzie. W zasadzie nie jakoś, będzie jak zwykle cudownie, wspaniale i magicznie. Jak w każde Boże Narodzenie...