Minął mi kolejny urlopowy dzień. Wstałam o 8.30, bo moja dwuletnia Najmłodsza nie miała zamiaru dłużej spać (dzięki Bogu - mam teraz dziecię, które nie wywala mnie o 6.00 z łóżka tak jak wiele lat temu dwie starsze po kolei - KAŻDA!!!), powitała mnie słowami: "Mama, pać - dzień!" i uśmiechnęła się tym swoim najsłodszym na świecie uśmiechem. Potem zrobiła mi "gili-gili" w oko, zapytała: "Mama, kauły pić?" no i niestety musiałam wstać i sobie tę kawę zrobić sama.
Do czego zmierzam?
Ano do tego, że od kilku dni jestem w domu, znaczy się urlop mam, ale ... w ogóle tego nie czuję. Chodzę cały dzień po domu, zbieram rozrzucone zabawki i inne rzeczy, przenoszę na swoje miejsce wszystko, co z tego miejsca zostało zabrane. W międzyczasie szykuję śniadanko moim dziewczynom, potem obiad, że o podwieczorku i kolacji nie wspomnę. Jakiś spacerek (raz pieszo, raz wózkiem - w zależności od nastroju dziecięcia). Od czasu do czasu zakupy (mniejsze i te większe). Pomiędzy tym wszystkim non stop parzę herbatkę owocową dla Najmłodszej (uwierzycie, że wypija dziennie blisko dwa litry, a czasami nawet więcej, herbaty owocowej i wody?) Jak już zoragnizujemy picie, wychodzimy na przydomowy plac zabaw w ogrodzie, gdzie Najmłodsza non stop się huśta (tzn. ja ją huśtam, bo sama jeszcze nie umie) i zjeżdża "dźźźiiiii", czyli ze zjeżdżalni, bo jest w tej dyscyplinie mistrzynią świata. Jeśli ktoś z Was pomyślał, że Najmłodsza w tym czasie bawi się SAMA, jest w ogromnym błędzie. Mówię do niej: "Ty się tutaj pobaw, a ja na chwilkę pójdę do domu", odchodzę kilka kroków mając nadzieję na chwilkę spokoju albo na błyskawiczne zrobienie czegoś, przy czym na piątym czy szóstym kroku dopada mnie córcia ze słowami: "Mama, teś idę dom". Idziemy więc razem, mała życzy sobie "Andzię, Tygryska, Misia i Szypra", ale oczywiście nie włączam jej bajki, zabieramy chrupki i wracamy do ogrodu. Na szczęście nie ma dziś upału...

Potem zaczynamy przygotowywać obiad i nagle trrrach - wyłączają nam prąd. Dzwonię więc do sąsiadki Gosi, czy u niej też wyłączyli, czy to może tylko u mnie awaria i wyskoczył korek. Gosia mówi, że też nie ma prądu i pyta mnie, co robię i czy nie wpadłabym do niej na kawkę. "Na kawkę?" - czemu nie. Tylko że do zastanowienia się zmusiła mnie pierwsza część jej pytania: co ja właściwie robię??? Czas spędzany w domu upływa mi na tym i owym, może jeszcze i na owamtym - ale na niczym konkretnym. Kręcę się po domu, krzątam się robiąc cały czas "coś" - milion małych rzeczy, a wieczorem nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co to konkretnie było... ba! ze zmęczenia nie jestem w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą, o szarych komórkach nie wspominam w ogóle. Przemierzam szlak pomiędzy kuchnią, tarasem i placem zabaw, między pralką, pająkiem do rozwieszania bielizny a deską do prasowania. Na telewizję nie mam ani czasu, ani siły, ani ochoty. A przed spaniem biorę do ręki książkę i zasypiam po przeczytaniu jednej strony (a tyle ich - tzn. książek - miałam przeczytać w trakcie tych wolnych dni).
Znajomi? Przyjaciele i krewni? Dla nich znajdę czas innym razem, jak nie będę już na urlopie, kiedy wszystko wróci do normy - ja do pracy, starsze córki do szkół, a Najmłodsza do żłobka.
Dobrze, że nie pokazałam Wam urlopowego stosiku - książki ułożyłam, zdjęcie zrobiłam, ale ...
Jak mnie ktoś zapyta, jak mi minął urlop, niewątpliwie odpowiem: "Krzątająco! Cały czas KRZĄTAŁAM SIĘ!"