czwartek, 31 grudnia 2009

Przepis na Nowy Rok 2010 - życzenia spod samiuśkich Tater...

Wziąć dwanaście miesięcy,
obmyć je dobrze do czysta
z goryczy, chciwości, pedanterii i lęku
i podzielić każdy miesiąc na 30 albo 31 części,
tak żeby zapasu starczyło akuratnie na rok.
Każdy dzionek przyrządza się oddzielnie,
biorąc po jednej części pracy
i dwie części wesołości i humoru.
Dodać do tego trzy kopiaste łyżki optymizmu,
łyżeczkę tolerancji,
ziarnko ironii
i szczyptę taktu.
Następnie masę tę polewa się obficie miłością.
Gotowe danie ozdobić bukiecikami małych uprzejmości
i podawać codziennie z pogodą ducha
i porządną filiżanką ożywczej herbaty. 
(Catharina Elisabeth Gothe)

... nie spodziewałam się, że kończący się właśnie rok będzie miał takie miłe zakończenie. W pracy byłam wczoraj do 12.00 i plan miałam taki, że mój K. mnie z pracy odbierze i pojedziemy na sylwestrowe zakupy, bo Sylwestra mieliśmy spędzać tradycyjnie w domu - jakoś nie możemy się zdobyć na to, aby obarczać kogoś w noc sylwestrową opieką nad naszą 2,5 letnią Klarą. No i tak, jak to zostało zaplanowane, parę minut po 12.00 podjechał po mnie mój mąż - samochodem zapakowanym po sam dach, ze wszystkimi trzema córkami na pokładzie, z boxem przypiętym do dachu - na wszelki wypadek, gdyby pogoda okazała się sprzyjająca, zapakowali do niego kombinezony, buty i narty - i pojechaliśmy... w góry. Do naszych przyjaciół mieszkających w Podszklu, dwadzieścia kilka kilometrów od Zakopanego. Ukartowali tę niespodziankę wszyscy - K. oraz nasze dziewczynki do spółki z Mirkiem i Tereską i efektem tej niespodzianki jest to, że teraz siedzę sobie w górach, w bardzo miłym towarzystwie, piję pyszną wiśnióweczkę i cieszę się ze spotkania z przyjaciółmi.

Najbardziej z wyjazdu cieszy się Klara - to wprawdzie nie pierwsza jej tak daleka podróż, ale pierwsza świadoma - w trakcie drogi mało spała, dużo pytała i wcale nie marudziła. Trochę się baliśmy tego wyjazdu - do tej pory w dalekie podróże jeździliśmy zawsze w nocy - ale zawsze musi być ten pierwszy raz...

Na miejscu okazało się, że śniegu nie ma wcale, nie pojedziemy więc na stok - no chyba, że przez całą noc będzie sypał śnieg :-) Z życzeniami noworocznymi dzwonili dziś nasi znajomi z Wielkopolski, gdzie mieszkamy - i okazało się, że u nas leży gruba warstwa śniegu. Ale co z tego, skoro i tak nie ma gdzie jeździć na nartach...

Jeśli na Podhalu nie spadnie śnieg i ani razu nie przypniemy nart do butów, to okaże się w końcu, że nasz sprzęt przywieźliśmy w góry tylko po to, żeby go przewietrzyć:-)))

niedziela, 27 grudnia 2009

Sensacje z dawnych lat - Roman Kaleta

Niech Was nie przeraża ilość stron tego dzieła - bo dziełem "Sensacje..." są z całą pewnością - jest to bowiem blisko 900 stron przyjemności czytelniczej i historycznej - co dla mnie (mola książkowego z historycznym zacięciem) okazało się niemałą gratką. Dzięki tym dziewięciuset stronom moja przyjemność czytania trwała, i trwała, i trwała... Czytałam tę książkę przez wiele tygodni - ale tylko dlatego, żeby nie kończyć jej zbyt szybko, dawkowałam sobie te dowcipy, anegdoty i ciekawostki historyczne i obyczajowe nie tylko sprzed lat, ale i sprzed wieków - dzięki autorowi wydobyte z zachowanych zabytków rękopiśmiennych, starych kalendarzy, czasopism, podesłane przez czytelników poprzednich wydań oraz ukazyjących się od 1965 r. "Sensacji..." we wrocławskim "Słowie Polskim", na łamach którego publikowane były przez bitych pięć lat. Roman Kaleta, historyk literatury polskiej, nie uporządkował ich ani tematycznie, ani chronologicznie, a przedstawił w nich na kształt silva rerum, w ciekawostkach, anegdotkach i dykteryjkach przezabawnych, często "korzennych", iście pikantnych, a nawet bardzo "pieprznych", obraz rzeczywistości od schyłku XVI wieku po pierwsze lata wieku XX - lubię ten styl pisania dający mi podczas czytania poczucie, że nie jestem "uwiązana" - lubię przeskoczyć kilka kartek lub rozdziałów, lubię po jednej historii poczytać o innej, zupełnie z nią nie związanej tematycznie. I lubię książki, które bawią swoją treścią, bo po prostu są zabawne, a nie dlatego, że tak twierdzi wydawca. "Sensacje z dawnych lat" to wspaniała rozrywka, do tego na bardzo wysokim poziomie. Dodam, że trafiająca do każdego czytelnika - i nie-czytelnika również. Mój mąż - zaintrygowany moimi częstymi wybuchami głośnego śmiechu - poprosił o przeczytanie tych co zabawniejszych fragmentów - w efekcie siedzieliśmy razem nad książką wspólnie się zaśmiewając - często dołączała do nas Najstarsza Licealistka ze słowami "Ja cie nie mogę - ale fajne. Na weekend, jak będzie u mnie spała Ola, to ja zamawiam ją do czytania. Ale oczy zrobi, jak jej to przeczytam!" - a muszę przyznać, że i jej niejednokrotnioe oczy z orbit wychodziły na zasłyszane ciekawostki - "Biskup Krasicki ten od bajek? Nie stronił od gorzałeczki? Jestem bardzo ciekawa, czy nasza pani od polskiego o tym wie..." Dla mnie to dowód na to, że niebanalne ujęcie tematu, prawdziwe kurioza, perełki, są w stanie zainteresować w dzisiejszych głupich "multimedialnych", nastawionych na konsumpcję czasach - nawet nie czytającego męża i 16-latkę o zgoła innych zainteresowaniach, wprawdzie ksiązki czytającą, ale i piszącą kilkadziesiąt sms-ów dziennie.
W przedmowie do niniejszego wydania "Sensacji z dawnych lat", Lena Kaletowa napisała: "Być może nie byłoby tej książki, gdyby nie stolik Bractwa Tłustej Gęby. Pokryty poplamioną ceratą stał w stołówce pracowniczej Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich przy ul. Szewskiej we Wrocławiu. Miejsce i czas były dość ponure; cuchnęło kapustą i polityczną duchotą lat pięćdziesiątych. I jakby dla kontrastu z tym smutnym otoczeniem - w porze wydawania cienkiej zupki i pierogów - w sposób magiczny zatłoczone pomieszczenie zamieniało się w najprawdziwszy salon literacki. Stołowała się tu cała ówczesna elita intelektualna Wrocławia: legendarni ossolińczycy, profesorowie położonego w pobliżu uniwersytetu i ich asystenci. Niepisanym zwyczajem jeden stolik czekał na stałych bywalców. Rej wodził przy nim profesor Jerzy Łanowski, nieformalny prezes doborowej kompanii, obdarzony wielkim poczuciem humoru i z łatwością improwizujący nie zawsze cenzuralne fraszki. Kto był twórcą stolikowego zwyczaju i nazwy (zapewne za Charlese'em de Costerem, autorem "Wesołego Bractwa Tłustej Gęby"), historia milczy.
(...) Dosiadali się też i inni - dopuszczano jednak tylko tych, któzy wkupili się dowcipem, anegdotą, wierszykiem. Tam też były dyskutowane najnowsze, jeszcze ciepłe odkrycia archiwalne, oczywiście głównie te mocno korzenne, mogące rozbawić przyjaciół. A że anegdoty i śmiech od stolika Bractwa Tłustej Gęby niosły się daleko, chcąc nie chcąc, przysłuchiwali się im i inni stołownicy. "Niektóre z dykteryjek, powtarzane wielokrotnie przez pierwszych słuchaczy, wędrowały potem w miasto, przyprawiając o śmiech ludzi postronnych, obdarzonych przez naturę bodaj odrobinką poczucia humoru" - pisał Roman Kaleta, dostaraczający do stolika Bractwa głównie opowieści o jaśniepańskich cudacznych wybrykach magnatów doby stanisławowskiej. (...)" (str.5)

A na zachętę jeden fragment, nie - dwa (nie mogę sobie odmówić przyjemności przytoczenia dwóch fragmentów, choć najchętniej zacytowałabym całą książkę). Jako że jestem tłumaczem, szczególnie ubawił mnie fragment "językowy" - wszyscy tłumacze wiedzą, ze gdy zabraknie jakiegoś słowa, bo albo się go nie zna, albo po prostu wyleciało z pamięci, trzeba się ratować stworzeniem "formy opisowej" - i tutaj przezabawny przykład na to:


Madame boeuf (str.676)


Gdy Francuzi w r. 1812 w czasie przechodu przez Polskę brali po włościach potrzebne sobie produkta, pewien generał zażądał od podprefekta Polaka karmnego wołu. Rekwizycja była napisana po francusku i wyraz boeuf niemało nabawił kłopotu naszego urzędnika, któremu właśnie na wole zbywało. Tłumacząc się tedy przed cudzoziemcem, oświadcza i wyrazem, i poruszeniem, że boeuf nie ma, ale jest dwie madame boeuf. Długo się potem nie mogli Francuzi dorozumieć, co by mogło znaczyć madame boeuf, ale obojga języków świadomy uwiadomił ich na koniec, że ofiarowano dwie krowy na miejsce karmnego wołu.

„Motyl”, nr 13 z 23 V 1828 r.

Węgierski do Rogalińskiego prosząc o pożyczenie kolaski (str. 160)


Jeżelibym z Pańskiej łaski
Mógł mieć na dzisiaj kolaski,
Dziękowałbym mocno za nią:
Chciałbym nią jechać do Woli,
Gdzie mi zapewne pozwoli
Miłość wleźć na pewną panią.

(...)


Czy nabraliście apetytu na "Sensacje z dawnych lat"? Mam nadzieję, że tak. I wierzę, że gdy już po nią sięgniecie, pokochacie tę książkę, tak jak wszyscy, którzy już ją kochają (tzn. już przeczytali).
Wydawnictwo: Iskry
Oprawa: twarda w obwolucie
ISBN: 978-83-244-0088-1
Stron: 890
Wymiary: 165x235

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Jeszcze trochę adwentowo, już bardzo świątecznie i wcale nie czytelniczo...

...pozdrawiam wszystkich, którzy tu do mnie zaglądali przez tygodnie mojej wielkiej nieobecności. W tym czasie dużo czytałam, jeszcze więcej chorowałam i z chorobami walczyłam (przeżyłam potrójne zapalenie gardła - tak, tak - wszystkie trzy dziewczyny, jedna po drugiej "kładły się" do łóżka z wysoką gorączką, bólem głowy no i gardła oczywiście; do tego moje zapalenie zatok - uważam, że limit chorób na ten rok już dawno wyczerpałyśmy i nie życzymy sobie żadnych więcej). Dodam jeszcze zmasowany atak klientów niemieckich, belgijskich i włoskich na firmę, w której pracuję - wszyscy nagle zapragnęli TON towarów produkowanych przez firmę XYZ - więc w pracy spędzałam baaaardzo dłuuugie godziny, praktycznie cały czas od rana do wieczora od początku grudnia... Uwierzycie, że nie miałam nawet czasu, żeby do Was choć troszeczkę "szpyknąć, żeby tylko sprawdzić, co się dzieje. Nic kompletnie. Zapieprz taki, że pustą taczką jeździłam, bo nie było czasu załadować...

W międzyczasie moje trzy dziewoje chore i ZNUDZONE snyły się po domu (czy Wasze dzieci też nie leżą w łóżkach podczas choroby, tylko tu trochę pooglądają TV, trochę poczytają (ale bardzo mało), trochę posiedzą przed komputerem - za to wcale nie leżą i wszędzie bałaganią, począwszy od tysięcy kubków i talerzyków zostawianych w miejscach "gdzie popadnie" na milionach husteczek rozrzuconych najczęściej w okolicach przesiadywania - ja za to z lubością ogromną pochłonęłam "Sensacje z dawnych lat" Kalety i "Mój język prywatny" Bralczyka (mam nadzieję, że w święta znajdę wreszcie czas, żeby spiasać moje wrażenia z lektury.

Co poza tym? Wczoraj wreszcie wzięłam się za moje wieńce adwentowe , bo Boże Narodzenie bez wieńca na drzwiach wejściowych i na wigilijnym stole jest dla mnie nie do wyobrażenia- zrobiłam ich sztuk 2. Ten z pomarańczowymi kwiatami dla nas - mój K. powiesił go na zewnątrz, na drzwiach... Zrobiłam go z jodły, więc wytrzyma na dworze praktycznie do Wielkanocy:-)))




... natomiast ten z kwiatkami białymi zamówiła klasa mojej Najstarszej lecealistki - ich wychowawczyni dostanie go w prezencie pod choinkę. A że młodzież nie wie, czy ich pani mieszka w bloku, czy w domu, zdecydowali się na wersję wieńca "na stół". Pani o moim blogu nie ma pojęcia, więc pozwolę sobie zamieścić zdjęcia już dziś, mimo, że prezent zostanie przekazany dopiero jutro podczas klasowej Wigilii.








I na koniec prezent, który - wprawdzie w 100% polski - ale przyjechał do mnie z niemieckiego Hofu - studiuje tam dziewczyna, narzeczona właściwie, zaprzyjaźnionego z nami pewnego Tomka. Kilka razy pomogłam jej w sprawdzeniu niemieckich referatów, poprawieniu błędów itd. itp. i wczoraj przed południem "DING - DONG" do drzwi (właśnie plotłam pierwszy wieniec, bałagan straszny, wszędzie sterty jodły, zwoje drutu i kilogramy ozdób i pistoletów na gorący klej) - otwieram, a tam ... Święty Mikołaj z prezentem . Sandrze i Tomkowi bardzo serdecznie dziękuję za wspaniały zapas herbaty na całą zimę, bo dobrą herbatką wolę się bardziej uraczyć niż filiżanką kawy. Zrobiło mi się naprawdę bardzo miło, tym bardziej, że i wieńce się ostatecznie udały...





A tak w ogóle - do świąt, oprócz zrobionych wczoraj ozdobnych wieńców i ubranej kilka dni temu choinki, nie mam jeszcze nic. Nie mam jeszcze połowy prezentów, nie mam zakupów, nie mam posprzątane, nie mam planu co upiec itp, i jeszcze jutro i pojutrze idę do pracy. Wierzę jednak, że jakoś to będzie. W zasadzie nie jakoś, będzie jak zwykle cudownie, wspaniale i magicznie. Jak w każde Boże Narodzenie...

wtorek, 24 listopada 2009

Rzemiosło zabijania - Norbert Gstrein

„Rzemiosło zabijania” to lektura, która ani nie jest łatwa w odbiorze, ani tym bardziej w ocenie, aczkolwiek muszę przyznać, że czyta się ją bardzo przyjemnie. Akcja toczy się powoli, nie jest nastawiona na jakieś szybkie zwroty akcji, na budowanie napięcia, nie epatuje wojennym cierpieniem bohaterów – w zasadzie można by ją określić mianem lektury dla czytelniczych smakoszy, dla których ważne jest co czytają, a nie ile i jak długo. Bohaterowie poświęcają wiele czasu na przemyślenia, autor zawarł w niej sporo bardzo trafnych refleksji na temat wojny, zniszczenia, straty, przeżyć...Mimo, że fabuła oparta jest na konflikcie zbrojnym w byłej Jugosławii, nie jest to typowa książka o tematyce wojennej, a przynajmniej jest inna, niż te, które do tej pory przeczytałam. Bohaterowie skupieni są raczej na przeżywaniu strat i zniszczenia, jakie ze sobą niesie wojna. Śmierć austriackiego dziennikarza Christiana Allmayera jest zaczynkiem do tego, że jego przyjaciel Paul, niespełniony pisarz, postanawia napisać o nim powieść. O nim i o jego dziennikarskiej misji.

Paul wyrusza w podróż śladami Allmayera, wiodącą przez spustoszone wojną Chorwację i Bośnię, chce na własne oczy przekonać się, jak wygląda praca korespondenta wojennego. Towarzyszą mu jego przyjaciółka, Helena, której rodzice pochodzą z Dalmacji i bezimienny narrator. "Rzemiosło zabijania" to książka o tym, jak właśnie ma powstać powieść - najpierw tragiczna śmierć jednego z przyjaciół, potem zamiar tego drugiego, aby o tym pierwszym napisać, jego nieudana próba pisania powieści, za to bardzo udana próba targnięcia się na własne życie... Paul nie radzi sobie z faktem, że nie można niektórych rzeczy zmienić, nie można tak naprawdę dociec wszystkich prawd i wyjaśnić wszystkiego do końca, zmarli nie powstaną z martwych, i nie można cofnąć czasu ani kolejności minionych wydarzeń. Po prostu nie ma się na to wpływu.

Nie da się uciec od tej książki. Nie jest ona oceną wydarzeń politycznych i ruchów narodowowyzwoleńczych na Bałkanach w latach 90-tych, w efekcie których wybuchła tam wojna. Autor nie rozlicza ze zbrodni wojennych dokonanych na ludności cywilnej, nie opisuje okropności wojny. Skupia się na dziennikarskim fachu, na sposobie przekazywania informacji przez reporterów wojennych, na ich roli w tym przekazie. Należałoby ją może raczej potraktować jako krytykę mediów, pokazujących nam reporterów przed kamerami – często ubranych w kamizelki kuloodporne tylko właśnie na potrzeby nakręconego materiału reporterskiego – w zasadzie tylko po to, żeby widzom oglądającym materiał zasugerować realne niebezpieczeństwo i zagrożenia wojny. Historia opowiedziana przez Norberta Gstreina (austriackiego pisarza, rocznik 1961), jest tak naprawdę zadedykowana niemieckiemu dziennikarzowi „STERN-a”, Gabrielowi Grünerowi (1963-1999), który był postacią prawdziwą. W prasie niemieckiej znalazłam o nim informacje, że pochodził z południowego Tyrolu, ale żył i mieszkał w Hamburgu ze swoją przyjaciółką, dziennikarką mody – właśnie spodziewała się dziecka, gdy Gabriel oraz jego fotograf, Volker Kramer, zostali zastrzeleni 13. czerwca 1999 w Kosowie, 40 km na południe od Prištiny… Wydarzenie to stało się kanwą powieści Gstreina. W momencie, kiedy obydwaj reporterzy zostali podstępnie zamordowani (tajemniczy informatorzy mieli ich zaprowadzić do zbiorowych mogił), wojna w Jugosławii trwała od trochę ponad roku. Rozpoczęły ją masakry Serbów pod dowództwem Slobodana Milosevica dokonane na cywilnej ludności albańskiej w lutym 1998.

Bardzo mi się spodobała opinia z okładki książki. Czytamy w niej mianowicie:

"Ta książka ma w sobie wszystko, czego spodziewamy się po wielkiej literaturze: miłość i szaleństwo, śmierć i zbawienie. Postaci, które jednocześnie zapadają w pamięć i jej umykają. Przemoc, wyobcowanie, ale też czułość i intymność. Jest dbała o szczegół, a równocześnie stawia pytania fundamentalne, ze świadomością pokory, że wie się o wiele za dużo, a równocześnie nic". Andreas Breitenstein (Neue Zürcher Zeitung)

I nic więcej już nie powiem. Nabieram wody w usta. A Wy przeczytajcie sami:-)

AMEN.
Autor: Norbert Gstrein
Wydawca: Wydawnictwo Czarne
Liczba stron: 280
Data premiery: 2009-09-14
Tłumaczenie: Elżbieta Kalinowska
Język wydania: polskiOprawa: Miękka

czwartek, 19 listopada 2009

Primavera - Mary Jane Beaufrand

Cieszę się, że moje dziewczyny sięgają po takie książki – przy tej okazji ja sama mogę się przekonać, co w literaturze młodzieżowej piszczy. A piszczy wiele dobrego, tzn. nie same „chały” usiłuje się dzieciakom wcisnąć do czytania. Na szczęście trafiją się w powodzi wydawanych książek takie perełki jak „Primavera” Mary Jane Beaufrand - te piękne, rzeczywiście wartościowe, których lektura wniesie do intelektualnej sfery życia naszych młodych czytelników wiele pozytywnych wrażeń. Jest to kolejna książka, którą przeczytałam po rekomendacji mojej 12-latki, a ona jak dotąd jeszcze nie czytała powieści historycznej. Z ogromną przyjemnością zaobserwowałam, że ta czytelnicza przygoda bardzo jej się spodobała, po skończonej lekturze stwierdziła - „Muszę poszukać, czy jest kolejna część Primavery” (już widzę u niej pewien niedosyt, że opisywana historia się skończyła... ) Dodała też - „szkoda, że autorka nie napisała nic dalej”. No cóż, musi to moje dziecię zaakceptować fakt, że nie wszystkie książki będą miały ciąg dalszy, jak chociażby „Harry Potter”, gdzie w zasadzie potem to już nie wiadomo, w którym momencie skończyć. Chociaż, kto wie – może kiedyś okaże się, że „Primavera” ma swoją kontynuację?
„Primavera” to znakomita powieść historyczna dla młodzieży, której akcja osadzona jest w realiach renesansowej Florencji. Główna bohaterka, kilkunastoletnia Flora, która wychowuje się pod opiekuńczymi skrzydłami swojej babci, ale odrzucona przez resztę rodziny. Niekochana przez matkę, pogardzoana przez swoją cudownej urody siostrę Domenicę, tolerowana przez ojca – jest dziecwczynką bardzo inteligentną, wrażliwą i odważną. Jej największym marzeniem jest uciec od swojej rodziny i przeznaczenia, a tym jest spędzenie reszty życia w klasztorze. Flora marzy o podróży do Wenecji, o zaokrętowaniu się na pokładzie jakiegoś statku i wyruszeniu w świat, ale w prawdziwym życiu przekonuje się, ile warte są marzenia. Mimo to nie przestaje marzyć. Po drodze poznaje, jak to jest być po raz pierwszy zakochaną... Flora jest najmłodszą córką w bardzo możnym rodzie Pazzich – w jego posiadaniu znajduje się wiele bogactw: pałaców, biżuterii, okrętów i banków – a wszystko to jest jeszcze strzeżone przez własnych gwardzistów. Wydawać by się mogło – nic więcej do szczęścia nie potrzeba Pazzim, ale tak nie jest. Oni sami są przekonani, że jeszcze nie mają wszystkiego, że jest coś, co uczyniłoby ich ród najpotężniejszym. Coż to takiego? Władza, kochani. I wpływy polityczne, a co za tym idzie potęga gospodarcza. Ich brak spędza sen z oczu Jacopo i jego żonie. Ona – Mamma – jest najbardziej zajęta knuciem podstępnych intryg oraz wyskubywaniem brwi i włosów Domenice, on – przy pomocy papieskiego siostrzeńca, hrabiego Riario, obmyśla spisek, którego realizacja fatalnie się kończy dla wszystkich członków rodziny. Od tego momentu życie Flory diametralnie się zmienia.

A co z tytułową primaverą, oznaczającą wiosnę? Z pewnością wiecie, że „Primavera” to najsłynniejszy obraz Botticelliego, namalowany w 1482 r. Stał się on inspiracją do napisania książki o tym samym tytule, którą Wam dzisiaj opisałam:-)

Chcielibyście wiedzieć, coś więcej, np. jak potoczyły się losy Flory po tragicznym spisku Pazzich? No cóż – najprostszym sposobem będzie sięgnięcie po książkę. Jeśli jeszcze niektórzy nie mają pomysłu na gwiazdkowy prezent dla swojej latorośli, to ta książka będzie wspaniałym rozwiązaniem.

Tyle w ogromnym skrócie – nie mogę więcej zdradzić, bo nie mielibyście przyjemności z czytania. Powiem jeszcze tylko tyle, że przygody Flory wciągają niesamowicie, przedstawione w sposób tak plastyczny, że moja Wiki czytała ją tylko kilka wieczorów (ewenement, biorąc pod uwagę jej dotychczasowe zacięcie czytelnicze, czyli ściślej mówiąc – tego zacięcia brak). Czuje się atmosferę tamtych czasów, a oczyma wyobraźni widzi się słoneczne ulice i place Florencji. Świetnie nakreślone tło historyczno – obyczajowe. Jedynym minusikiem (naprawdę maleńkim) jest wtrącanie w wypowiedzi słów włoskich - Viki co chwila pytała, co znaczy bene, allora, mi dispiace i wiele innych. To było niepotrzebnym, trochę komplikującujcym czytanie - zabiegiem - aczkolwiek w pewnym sensie poszerzającym wiedzę:-)
Pozostaje mi tylko zachęcić Was do lektury!
Autor: Mary Jane Beaufrand
Liczba stron: 312
Numer wydania: I
Data premiery: 2009-05-06
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Język wydania: polski
Oprawa: Miękka

wtorek, 17 listopada 2009

Zimna krew - Theresa Monsour

„Zimna krew” to druga część kryminalnej opowieści o sympatycznej i pięknej sierżant Paris Murphy, policjantce o
libańsko – angielskich korzeniach, oliwkowej cerze i kruczoczarnych długich włosach oraz o jej wysiłkach zmierzających do uchwycenia przestępców – psychopatów i o próbach poukładania rozsypującego się jej życia prywatnego. Tym razem ginie druhna weselna w brzoskwiniowej sukience, bo właśnie ten kolor jej się nie spodobał i postanowiła pójść do domu przebrać się. Na swoje nieszczęście widzi ją na drodze Justice Trip - komiwojażer usiłujący utrzymać się z obwoźnego handlu koszulami męskimi. Po prostu wjeżdża w nią swoim pikapem. Następnego dnia jej morderca postanawia stać się głównym bohaterem wydarzeń w miasteczku i bierze udział w społecznym poszukiwaniu zwłok - podrzuca obcięty druhnie palec i media rzeczywiście kreują go na bohatera... Paris widzi go w wiadomościach, ale w pierwszej chwili nie rozpoznaje w nim swojego dawnego kolegi ze szkoły. Już od pierwszej chwili jest przekonana, że coś nie gra, jej nieomylna kobieca intuicja (ten szósty babski zmysł) podpowiadają jej, że Justice kłamie, przedstawia się w fałszywie korzystnym świetle, opowiada na swój temat same pozytywne rzeczy - ale coś tu przecież jest nie tak...

Ta druga książka Theresy Monsour podobała mi się jeszcze bardziej niż „Czyste cięcie”. A co spodobało mi się szczególnie? Z całą pewnością jest to zastosowany tutaj (znany nam już z poprzedniej części) trik, a mianowicie przedstawienie czytelnikom sprawcy morderstw już na samym początku. W pierwszym rozdziale mamy też okazję do poznania przyczyn postępowania mordercy, Justica Tripa - jak się niebawem okaże - bardzo groźnego szaleńca, zabijającego swoje ofiary - zupełnie przypadkowe osoby - bez wyraźnego motywu, będąc pod wpływem narkotyków albo innych środkó odurzających.

Podoba mi się też okładka, tak samo mroczna jak mroczne jest życie psychpatycznego bohatera, który w końcu przestaje panować na sobą, traci przysłowiową zimną krew, popełnia błąd i sprawy przyjmują inny, niż on by sobie życzył - obrót.

Co wobec tego mają w sobie książki Theresy Monsour, że nie kończy się ich czytania na pierwszym rozdziale – wyjaśniającym w zasadzie najważniejsze kwestie? Moim zdaniem to zasługa bardzo umiejętnie poprowadzonej fabuły, Monsour sprawnie łączy wątki swojej powieści, a bohaterowie nie są oderwani od rzeczywistości, ich życie prywatnie świetnie przeplata się z wykonywaną pracą – ogromna to zasługa sposobu pisania autorki. Ponadto stopniowo dawkowane czytelnikowi napięcie, zastanawianie się, czy na tym będzie koniec zbrodni, albo kto będzie następny, odważy się żeby ją skrzywdzić itd. – dla mnie większość momentów w książce była niespodzianką, nie przewidziałam takiego właśnie obrotu spraw.

Na zakończenie powiem jeszcze tylko, że moim zdaniem powieść ma jeden mankament, a mianowicie zakończenie – nie, nie jestem rozczarowana, ale spodziewałam się zupełnie czegoś innego, miałam nadzieję na zupełnie inne poprowadzenie tej akcji. Pozostawienie w ten sposób paru kluczowych kwestii bez odpowiedzi spowodowało, że po lekturze „Zimnej krwi” ja pozostałam z uczuciem niedosytu – co nie zmienia faktu, że Theresa Monsour to w tej chwili moja ulubiona autorka kryminałów, jej książki czyta się z ogromną przyjemnością. A po następne na pewno sięgnę. I nie omieszkam Wam o tym donieść.


Autor: Theresa Monsour
Wydawnictwo: ficyna Wydawnicza Aurum , Październik 2009
ISBN: 78-83-6186-703-6
Wymiary: 145x 205 mm

niedziela, 15 listopada 2009

Świat diabła - Wiktor Jerofiejew

Przeleżała ta książka na moim nocnym stoliku sporo czasu, oj przeleżała. Brałam ją do ręki, to znów odkładałam. Nie mogłam jej na „raz” przeczytać, ale i nie mogłam zostawić bez przeczytania. „Świat diabła” (wyd. Czytelnik) to książka Wiktora Jerofiejewa, jednego z obecnie najbardziej znanych współczesnych pisarzy rosyjskich. Jest to zbiór opowiadań, reportaży, felietonów i esejów, opisujących jego wrażenia z podróży po praktycznie całym świecie. Ale od razu uprzedzam – nie jest to dziennik z podróży, nie są to wspomnienia czy relacje, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Ooo nie... Jerofiejew uchodzi w wielu kręgach za skandalistę, pisarza kontrowersyjnego, określanie go mianem prowokatora też nie należy do rzadkości – bo i naprawdę swoim pisarstwem prowokuje, wtykając nos, gdzie nie trzeba i przysłowiowy kij w mrowisko, narażając się władzy i wielkim tego świata (za naszą wschodnią granicą oczywiście, albo właściwie granicą północną, ale zdecydowanie w kierunku na wschód) – miewał z powodu swojego pisania wiele życiowych nieprzyjemności – kiedyś wyrzucono go ze Związku Pisarzy, jego książki znalazły się na „czarnej liście” i nie można było ich publikować, a ojciec dyplomata stracił pracę... W swoich książkach porusza problemy nie tylko dzisiejszej Rosji, dokonuje sarkastycznego rozliczenia rosyjskiej przeszłości i oceny współczesnych realiów (jego utwory są równiez mocno nasycone erotyzmem) – interesuje go praktycznie wszystko – przedstawia nam zwycięzcę w konkursie na „supermana sexu”, zdradza nam sekrety chińskiego masażu, oprowadza po świątyni kawioru w Niemczech i muzeum pornografii w Holandii, zabiera nas na wycieczkę do wytwórnię whisky w Szkocji i wódki na Ałtaju, na Czukotce przejmuje się problemami tamtejszych Eskimosów, a w Republice Południowej Afryki czuje się jak w Rosji. A wszystko to doprawione jego charakterystycznym poczuciem humoru. Opowiadania Jerofiejewa to zwierciadło, w których widać odbicie Rosji i rosyjskich słabostek.

„Świat diabła” to także lapidarne, a zarazem wnikliwe i błyskotliwe analizy polityczne i społeczne. Inteligencja i zmysł obserwacji autora pozwalają ocenić, co dzieje się na Krymie, w Abchazji, a także w Polsce. Jest nawet znakomity reportaż z miejsca, w którym Jerofiejew... nigdy nie był!

Polecam! Zobaczycie – będziecie go albo kochać, albo nienawidzić. Na pewno nikt nie pozostanie obojętny wobec tego, co pisze...

wydawca: Czytelnik
tytuł oryginału: Swiet diawoła
miejsce wydania: Warszawa
data wydania: 2009
nr wydania: I
ISBN: 978-83-07-03206-1
liczba stron: 316
tłumaczenie: Michał B. Jagiełło
format książki: 123x195 mm
okładka: miękka

sobota, 14 listopada 2009

Wino, kobiety i śpiew - Andrzej Mleczko


Chyba nie ma w naszym narodzie nikogo, kto by choć raz nie widział jakiegoś rysunku autorstwa Andrzeja Mleczki – kontrowersyjnego rysownika, który zadebiutował w 1971 r. na łamach pisma „Student”, i z którego twórczością na co dzień spotykamy się m. in. na łamach „Polityki”. Wszyscy znamy jego poczucie humoru, jego szybkie „rysunkowe” reakcje na to, co aktualnie dzieje się w Polsce, podsumowujące najróżniejsze zjawiska polityczne, kulturowe, społeczno – obyczajowe, sportowe i jakie tylko Wam jeszcze do głowy przyjdą – do wyboru, do koloru. Świetnie oddające naszą mentalność. Równie często oburzające przeciwników, co zadowalające zwolenników. Jedni go kochają, drudzy nienawidzą. Jedni mają mu za złe, że się czepia kościoła, księdza Rydzyka i polskiej religijności w ogóle, inni doceniają za bystre oko i trafne spostrzeżenia, jeszcze inni patrzą na to wszystko z przymruzeniem oka i świetnie się bawią. W przypadku takich albumów, jak ten tutaj, zawsze zastanawia mnie jedna rzecz - jak to jest, że gdy śmiejemy się z prezydenta, premiera i innych polityków - to jest to zupełnie OK. Gdy na tapetę idzie kościół i religia - to to juz jest "be" i odzywają się głosy sprzeciwu. Ale tak to już z artystą jest – jego zadaniem jest nie tylko komentować rzeczywistość, co przede wszystkim prowokować odbiorców do m.in. myślenia, zastanowienia – i to się Mleczce zawsze udaje, chyba głównie dlatego, ze jest świetnym obserwatorem naszej często ciasnej, ale własnej rzeczywistości, naszego rodzimego "piekiełka" z Polski rodem. Mnie wczoraj – po całodziennych zawirowaniach związanych ze zwolnieniem się z pracy, aby pojechać na bardzo ważną rozmowę – KWALIFIKACYJNĄ notabene, do nowej pracy – po stresie z tą rozmową związanym, po tym, jak ze zdenerwowania po tej rozmowie (pewnie wszystko „spaliłam”) zapomniałam pojechać do warsztatu na wymianę opon na zimowe – no więc mnie wczoraj Mleczko poprawił humor rewelacyjnie. Niniejszym przedstawiam Wam więc „Nowy zbiór rysunków satyrycznych komentujących naszą rzeczywistość w sposób czasem złośliwy, czasem dobroduszny, ale zawsze dowcipny”. Polecam! Najważniejsze, to umieć się śmiać z siebie samych:-)

Spis rzeczy:
Dialogi metafizyczne
Zwierzyniec
Świat dziecka
Wieś tańczy i śpiewa
Historyjki obrazkowe
Rozgrywki małżeńskie
Polityka dzika
Wesołych świąt
Rysunki bez ładu i składu
Autor: Andrzej Mleczko
Wydawnictwo:Iskry , Listopad 2009
ISBN:978-83-244-0116-1
Liczba stron:136
Wymiary:165 x 235 mm

poniedziałek, 9 listopada 2009

A propos 13. Targów Książki w Krakowie

Przeglądam aktualności w internecie i co czytam? Jakie informacje rzucają mi się w oczy moje (sterane trochę pracą na zdezelowanym kompie "pracowym"). Kochani - czytam same wspaniałe wiadomości, a mianowicie, że np.

"Około 25 tys. osób odwiedziło zakończone w niedzielę 13. Targi Książki w Krakowie - poinformowała Ewelina Podsiad z Targów w Krakowie. Są to wstępne, jeszcze niedokładne dane. W czterodniowej imprezie uczestniczyło 480 wystawców i 370 autorów. Po raz pierwszy targom towarzyszył Festiwal Literatury im. Josepha Conrada. Mottem tegorocznej imprezy były słowa Umberto Eco: "Kto czyta, żyje podwójnie" i wiele osób wzięło je sobie do serca, bo każdego dnia w hali targowej były tłumy. Miłośnicy literatury mogli się spotkać m.in. z Katarzyną Grocholą, o. Leonem Knabitem, Ryszardem Krynickim, Andrzejem Stasiukiem, Izabelą Sową i Olgą Tokarczuk. Zdaniem prezesa Polskiej Izby Książki Piotra Marciszuka "siłą krakowskich targów jest kontakt z publicznością", która chce przychodzić, spotykać się i rozmawiać z autorami, zaś dla wydawców, hurtowników i księgarzy to okazja do rozmowy o najważniejszych problemach branży.
A jeszcze niedawno GW informowała, że "Podobno mamy kryzys gospodarczy, a ponad połowa Polaków czyta najwyżej jedną książkę rocznie." Chciałabym jeszcze tylko dodać, że w zeszłym roku Targi Książki odwiedziło 23,5 tys. osób, natomiast w 2007 r. - 19,2 tys. Cieszy mnie to, że liczby te rosną z roku na rok i jest nas - moli książkowych - ciągle niemało, jeśli nie coraz więcej. Żałuję, że do Krakowa mam tak daleko... Stasiuk na żywo... Tokarczuk... Ech, szczerze "zazdraszczam" wszystkim, którzy mieli okazję, sposobność, możliwość i sama nie wiem co jeszcze:-)))
Podobno Polacy czytają jedną książkę w roku... Dobre sobie:-)

sobota, 7 listopada 2009

Mrówka w wielkim mieście - David Safier

Jak to jest urodzić się i być mrówką? No wiecie, okrągła główka z dwoma długimi czułkami, sześć nóżek, tułów, przesadnie duży odwłok... Aha, nigdy nie zastanawialiście się nad tym... No właśnie, o takiej mrówce mowa w książce Davida Safiera – tylko że ta mrówka to ... nowe wcielenie Kim Lange – niemieckiej prezenterki telewizyjnej, prowadzącej tzw. Polittalkshow. Kim jest bardzo atrakcyjną 32-latką, prawdziwą kobietą sukcesu goniącą za sławą. W jej życiu jest wprawdzie rodzina – mąż i 5-letnia córeczka Lilli, ale w rankingu priorytetów zajmują oni któreś z kolei miejsce, gdzieś tam za pracą, pracą i pracą oraz błyskiem reporterskich fleszy. Kim Lange poznajemy w momencie, gdy opuszcza dom – nie może zostać na przyjęciu urodzinowym swojej córki, bo właśnie otrzymała prestiżową nagrodę, okazała się zwyciężczynią w swojej kategorii – jedzie więc na lotnisko, aby wsiąść do samolotu i udać się na wielką galę. A po tym wszystkim po prostu pech – trafia ją spadająca z nieba umywalka – fragment rozpadającej się radzieckiej stacji kosmicznej. Sami przyznacie, że trudno o bardziej absurdalną przyczynę zejścia z tego świata, ale ten wypadek jest tylko wstępem do tej pełnej humoru opowieści. Pierwsza dama niemieckiego talkshow, rekin mediów - zostaje pomniejszona do stworzonka wielkości kilku milimetrów – mrówki. Jest to jej szansa na naprawienie błędów z poprzedniego życia, a Kim dopiero po swojej śmierci zdaje sobie sprawę z ich popełnienia. Odradza się później jeszcze jako świnka morska, cielak, pies – przeżywa po drodze mnóstwo zabawnych, często bardzo absurdalnych przygód, a wszystko po to, żeby za wszelką cenę wrócić do swojej rodziny.

Książkę można by na pierwszy rzut oka – dzięki lekkiemu językowi i wszechobecnemu humorowi – zakwalifikować do lektur łatwych, lekkich i przyjemnych, bo taka jest rzeczywiście. Ale oprócz tego jest to też książka dająca do myślenia, nakłaniająca czytelnika do zastanowienia się nad tym wszystkim, co w życiu ważne – sens i jakość życia, miłość... Ile czasu my sami poświęcamy swoim najbliższym w codziennej gonitwie za sprawami często błahymi; kiedy ostatnio przytuliliśmy swoje dziecko (nie to najmniejsze, bo ono jest przytulane tysiąc razy dziennie, ale to najstarsze – o głowę od nas wyższe)? Nie chciałabym, żeby to wszystko stało moim udziałem w następnym wcieleniu – tak jak spotkało to Kim – dopiero jako świnka morska uświadomiła sobie przyjemność płynącą z ciepłego dotyku dłoni jej męża, a jako pies – tak naprawdę spędzała ze swoją córka czas – dużo, długo, bawiąc się, przytulając... Dopiero jako pies zaczęła dostrzegać, jakie to ważne i przyjemne...

Autor: David Safier
Wydawnictwo:Galaktyka , Wrzesień 2009
ISBN:978-83-7579-025-2
Liczba stron:320
Wymiary:202 x 135 mm

niedziela, 1 listopada 2009

Losowanie zwycięzcy w konkursie nr 1...

... odbyło się dosłownie 3 minutki temu. Właśnie wróciłyśmy z dzisiejszego wyjazdu (zauważyłam, że tylko nasze auto było brudne - wszystkie inne lśniły, aż blask od nich bił - ludzie powariowali. Ja za to - gdy kilka dni temu zobaczyłam kolejkę przed myjnią (czekania na conajmniej 1,5 godziny) odjechałam stamtąd niezrażona, aby dziś wyjechać w trasę BRUDNYM samochodem). Ale, ale, ale.... nie o tym miało być. A więc Klara przed chwilą wylosowała swoją szczęśliwą rączką jeden los. Przedtem pomieszała w pojemniku z karteczkami, pomieszała... i wylosowała... Krępińską.
Zwyciężczynię w moim pierwszym konkursie proszę o przesłanie maila z danymi potrzebnymi do wysłania książki. Krępińskiej serdecznie gratuluję, a wszystkim, którzy wzięli udział w zabawie - bardzo serdecznie dziękuję. Na zakończenie powiem jeszcze tylko tyle, że wczoraj zaczęłam czytać "Zimną krew" - i stwierdzam, że jest dobra. Podoba mi się. Tak samo, jak pierwsza książka Theresy Monsour.

czwartek, 29 października 2009

KONKURS TA-DAM !!! KONKURS NR 1 !!!

Kochani i kochanieńkie - zapieprz ostatnio mam taki, że "pustą taczką jeżdżę, bo nie mam czasu jej załadować". Ale tak na poważnie - wpadło mi spore tłumaczenie do zrobienia, więc muszę odłożyć na chwilę czytanie, przez kilka dni nie będzie o żadnej nowej książce. W pracy siedzę cały dzień przed kompem, w domu siadam od razu do domowego kompa i nowego tłumaczenia (uwielbiam tłumaczyć - tak nawiasem mówiąc) i - żeby Wam się nie nudziło - ogłaszam konkurs!!! Konkurs nr 1. Ta-dam ta-dam !! Dla wszystkich chętnych, którzy lubią czytać kryminały, albo zamierzają je polubić, albo moją 1000 innych powodów do wzięcia udziału w konkursie - dzięki uprzejmości pewnej miłej Pani z pewnego Wydawnictwa (no i dzięki szczęśliwemu dla nas wszystkich zbiegowi okoliczności) mam do oddania "Zimną krew" Theresy Monsour i możemy się dziś zabawić w konkurs. Kilka dni temu pisałam o innym kryminale tej autorki - "Czyste cięcie" bardzo mi się wtedy spodobało - mam nadzieję, że i tym razem czeka mnie podczas czytania taki sam dreszczyk emocji i wiele wrażeń - jeszcze jej nie czytałam, ale za kilka dni po nią sięgnę - kiedy już uporam się z moim tłumaczeniowym wyzwaniem.
Mam też nadzieję, że będę mogła przeczytać o wrażeniach z lektury kogoś innego. Kogoś, kogo wylosuję w niedzielę wieczorem...

Wszystkich chętnych do zabawy zapraszam do zgłaszania swojego udziału w komentarzach pod tym postem. Losowanie już w niedzielę!

niedziela, 25 października 2009

Marlene - Angelika Kuźniak

Marlena Dietrich, właśc. Maria Magdalena Dietrich (ur. 27 grudnia 1901, zm.6 maja 1992) – niemiecka aktorka i piosenkarka. Gwiazda filmowa wielkiego, światowego formatu.

W momencie, gdy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach wydawniczych, już wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Nie dlatego, że jestem wielbicielką aktorki, nie... Postanowiłam ją przeczytać, bo lubię wiedzieć - a o Marlenie wiedziałam tylko, że była niemiecką aktorką. Znałam ją bardziej ze słyszenia, niż z ekranu, gdzieś w pamięci przemknęło kilka czarno-białych zdjęć, prawie zawsze z papierosem w ręku, czasami w czarnym cylindrze na głowie, zawsze zjawiskowo piękna. Byłam ciekawa, co ma do powiedzenia o niej polska autorka. I wiecie co? To, co napisała Angelika Kuźniak sprawiło, że jestem... zaskoczona? Nie wiedziałam na przykład, że w trakcie II wojny światowej opowiedziała się przeciwko Hitlerowi i nazistowskim Niemcom (do 1939 r. Hitler pisał do niej listy, w których próbował ją nakłonić do powrotu i groził, że jeśli tego nie uczyni, będzie gorzko żałowała), nie wiedziałam, że przyjęła amerykańskie obywatelstwo i występowała dla żołnierzy amerykańskich, wreszcie - nie wiedziałam, że naród niemiecki nienawidził jej za życia za ową zdradę niemieckich (czyt. nazistowskich) ideałów z czasów wojny (dopiero w 100. rocznicę jej urodzin burmistrz Berlina, Klaus Wowereit, przeprosił aktorkę za to, że Niemcy nie docenili jej twórczości za życia). "Kochali ją i nienawidzili" - powiedział kiedyś Ronald Trisch. Gdy wreszcie w maju 1960 zdecydowała się na przyjazd do Berlina, spotkało ją bardzo chłodne przyjęcie, a prasa niemiecka jeszcze podsycała te negatywne reakcje, wyzywając ją w swych artykułach od "zuchwałej dziwki", "ohydnej zbrodniarki wojennej, którą powinno się zlinczować". Przed hotelami, w których się zatrzymywała organizowane były demonstracje przeciwko jej występom, z hasłami typu "Marlene, hau ab", "Go home", rzucano w nią jajkami - możecie to sobie wyobrazić? Z plaszcza z łabędziego puchu były te jajka praktycznie nie do odczyszczenia...

Dietrich była wielką profesjonalistką, wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik (m.in. mosiężna tabliczka z jej nazwiskiem na drzwiach garderoby; biada konferansjerowi czy elektrykowi, jeśli nie było ich podczas "głupiej" próby - potrafiła wtedy wpaść w furię; wszystko wokół niej musiało też być czyste (wręcz sterylnie czyste - hotelowe łazienki zawsze własnoręcznie dezynfekowała chloroformem, żeby były wolne od chorób brudnych ludzi). Potrafiła w trakcie występu wyjść ze sceny z jednej strony, aby wejść na nią dokładnie z drugiej - w zupełnie innym stroju po... 45 sekundach! Ale Marlene była też okropną matką (jej jedyna córka Maria tak o niej mówiła: "Była toksyczną matką. Jedną z tych, które zabierają dzieciom powietrze. W jej głowie była tylko jedna myśl: ja, ja, ja.")

Aktorka odwiedziła nasz kraj dwa razy - w 1964 i 1966 - miała już wtedy ponad 60 lat - na szyi zawsze miała zawiązaną apaszkę, a z rąk nie zdejmowała rękawiczek... Za to wspaniale wymachiwała swoimi najpiękniejszymi nogami na świecie. Dla Polaków w ich brudnoszarej, peerelowskiej rzeczywistości był to powiew "świeżego czegoś innego", mimo, że ze "zgniłego zachodu", były czymś tak "luksusowym i egzotycznym, że nie miało znaczenia nawet to, że gwiazda jest po sześćdziesiątce, pod suknię zakłada specjalistyczny kostium wyszczuplający i pozwala się fotografować tylko z jednej strony" (czytamy na okładce książki). Występy W Polsce były jej pierwszą wizytą w kraju zza "żelaznej kurtyny". Marlene zawsze żyła ponad stan, wydawała o wiele więcej niż zarabiała, ale co było robić - jej pozycja gwiazdy wymagała, aby żyła i nosiła się, jakby posiadała fortunę...

W trakcie powstawania książki, Angelika Kuźniak dotarła do osób, które jeszcze pamiętały gwiazdę, rozmawiała z nimi, aby obraz gwiazdy był jak najbardziej prawdziwy. Sporo miejsca zajmują w książce wspomnienia ówczesnych pracowników polskiego Pagartu. Opisy jej występów i pobytów w Polsce - zawsze jednakowo entuzjastycznie przyjmowanych. Autorka odwiedziła też m. in. Deutsche Kinemathek w Berlinie, gdzie w archiwach przechowywane są pamiątki po aktorce. 18 miesięcy po jej śmierci przyjechało de Berlina 25 ton najróżniejszych jej rzeczy - było tam dosłownie wszystko: od odzieży i estradowych kostiumów począwszy, poprzez książki, czasopisma, zapiski i dzienniki, wiele innych przedmiotów codziennego użytku, na szmatach do podłogi skończywszy. Zarchiwizowanie i opisanie jej doczesnego stanu posiadania zajęło 5 lat...

Marlena Dietrich zmarła w 1992 roku w wieku 90 lat w Paryżu. Trumna z jej ciałem zostaje we Francji przykryta flagą francuską, w samolocie flagą amerykańską, w Niemczech - niemiecką. Ale zostaje też wstawiona do opuszczonego garażu, gdzie stoi 2 dni na ruchomym podeście w temperaturze -4 stopni - Niemcy do końca jej nie wybaczyli. Berliński Senat zastanawia się nawet nad pogrzebem państwowym, ale szybko rezygnuje z tego pomysłu ze względu na ataki w prasie. Od czasu pogrzebu Dietrich jej grób został wielokrotnie sprofanowany (plucie to jedna z łagodniejszych form dewastowania).

Książka Angeliki Kuźniak to podróż w głąb Marlene i jej czasów - to barwny kalejdoskop obrazów, zapisków i niepublikowanych dzienników, to portert niezykłej kobiety - ZJAWISKOWEJ. Oraz czasów - też niezykłych - bo autorka przybliża nam nie tylko jej życie prywatne, ale również całą tę polityczną, społeczną i obyczajową otoczkę. Dla mnie bomba!

Autor: Angelika Kuźniak
Seria wydawnicza: Lilith

Wydawnictwo: Czarne
Wydanie I, rok 2009
Format: 125x205 mm, oprawa miękka, foliowana
Liczba stron: 208
ISBN: 978-83-7536-114-8

piątek, 23 października 2009

Gone. Zniknęli - Michael Grant

Powiem tak: książka, która w pierwszej chwili zachwyciła moją Najstarszą 16-letnią córkę („Mamo, świetna!!! Musisz przeczytać!!!!!!) u mnie wywołała reakcje – powiedziałabym – bardzo umiarkowane: nie rzuciła mnie na kolana, ale i nie sprawiła, żebym po kilkunastu stronach rzuciła nią o ścianę. Dlaczego? Gdzie tkwi fenomen pierwszego z sześciu planowanych tomów „Gone” Michaela Granta? Co sprawia, że wszyscy zaczytują się tym zgrabnie napisanym thrillerem, łączącym w sobie elementy science-fiction i klasycznej powieści dla młodzieży? No właśnie – sama musiałam się o tym przekonać i kilka ostatnich wieczorów spędziłam na kanapie z książką w ręku, aczkolwiek muszę przyznać, że nie było to u mnie czytanie „za wszelką cenę” – bez problemu odrywałam się od lektury, żeby zająć się Klarą, z drugiej jednak strony – jest w tej książce coś, co każe ją dalej czytać… Ja też do niej wracałam.

Akcja powieści osadzona jest w niewielkim kalifornijskim miasteczku Perdido Beach – i nie byłoby w tym nic dziwnego – rzec by można „miasteczko jak miasteczko” – gdyby nie fakt, że pewnego dnia dzieje się bardzo dziwna rzecz – w miasteczku pozostają tylko dzieci – reszta mieszkańców, która ukończyła 15 lat znika w niewytłumaczonych okolicznościach. Nagle okazuje się, że w miasteczku nie ma żadnych dorosłych – nie ma rodziców, policjantów, lekarzy, nauczycieli, na domiar wszystkiego przestaje działać Internet, telewizja, telefony, a wokół miasta pojawia się bariera, tworząc strefę nie do przebycia. W pierwszej chwili wśród dzieciaków zapanowuje euforia – nareszcie wolni, nareszcie będzie można robić, co się chce i żyć, jak się chce, bez biadolenia i „brzęczenia” dorosłych, bez nakazów i zakazów… jednocześnie dzieciaki muszą zacząć radzić sobie same, a nawet walczyć o przetrwanie. Podczas czytania nasuwała mi się w tym momencie jedna myśl, a mianowicie, żeby młodzi czytelnicy postawili sobie pytanie: czy rzeczywiście będzie tak fajnie bez dorosłych, kiedy samemu trzeba będzie martwić o zaspokojenie podstawowych potrzeb, kiedy samemu trzeba będzie rozwiązywać wszystkie problemy, kiedy do władzy dorwą się dzieciaki, które wykorzystując nową sytuację zapragną zaprowadzić własne rządy? Czy rzeczywiście bezwzględny, ale charyzmatyczny i stanowczy Cain to idealny przywódca? Czy dzieciaki, pójdą za jego głosem, czy przejrzą na oczy i będą próbowały mu się przeciwstawić? Do poznania prawdy dąży główny bohater, Sam – ale czy uda mu się wyjaśnić zagadkę tajemniczych zniknięć? Czas leci nieubłaganie do przodu, a on sam będzie niedługo miał 15-te urodziny… Czy i on zniknie, tak jak inni mieszkańcy? Tych i innych wątpliwości oraz pytań nasuwa się podczas lektury bardzo dużo, na wszystkie znajdziecie odpowiedzi w książce, którą – muszę to szczerze przyznać – czyta się dosyć szybko. Autor bardzo sprawnie łączy wiele różnych wątków, stopniuje napięcie, sprawiając, że nie możemy się oderwać od czytanego tekstu, często zaskakuje nas niebanalnymi rozwiązaniami, ale w pewnym momencie ja osobiście poczułam przesyt – tak jakby trzymana przeze mnie książka była zbyt małym opakowaniem na to, co autor chciał nam przekazać .

Gone to pierwsza książka z gatunku sciene-fiction, którą przeczytałam, do tej pory zawsze coś innego wpadało mi w ręce – teraz już wiem dlaczego… Jest to z pewnością książka dla młodych czytelników, którzy na pewno bardziej bezkrytycznie podchodzą do czytania, nie czepiają się szczegółów, tym bardziej, że fabuła dotyczy przecież nastolatków – to o nich i ich problemach w nowym fantastycznym, zmutowanym świecie pisze Grant.
Faza I: Niepokój
Autor
: Michael Grant
Wydawnictwo:Jaguar , Wrzesień 2009

ISBN:978-83-60010-96-9
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Język oryginału: angielski
Język wydania: polski
Oprawa: Miękka

środa, 21 października 2009

Dym się rozwiewa - Jacek Milewski

Dym się rozwiewa to niezwykła książka o Cyganach w Polsce. To tegoroczna laureatka nagrody im. Beaty Pawlak - właśnie ją przeczytałam i muszę powiedzieć, że zgadzam się ze stwierdzeniem o niezwykłości tej książki w 100 procentach i niniejszym uznaję przyznanie nagrody dla autora "Dymu..." za zasadne. Dlaczego? - zapytacie... Żeby to zrozumieć, potrzebne są dwie rzeczy - po pierwsze trzeba przeczytać "Dym się rozwiewa" - książkę pełną kolorów i emocji, tętniącą życiem współczesnych Cyganów w Polsce i na emigracji, a po drugie - trzeba też wiedzieć, kto zacz Beata Pawlak i co to jest ta nagroda firmowana jej imieniem – „przyznawana jest od 2003 roku za tekst na temat innych kultur, religii i cywilizacji opublikowany w języku polskim w okresie od 1 lipca poprzedniego roku do 30 czerwca br. W ten sposób wypełniana jest ostatnia wola Beaty Pawlak, dziennikarki i pisarki, która 12 października 2002 zginęła w zamachu terrorystycznym na indonezyjskiej wyspie Bali. Ustanowiony Jej testamentem i noszący Jej imię Fundusz, powierzony został Fundacji im. Stefana Batorego. Fundatorem Nagrody im. Beaty Pawlak w 2006 roku jest Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak”.” (tekst zaczerpnęłam stąd). Ja z kulturą cygańską zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze w liceum, kiedy to w ramach projektu na język polski przedstawienia autora i jego dorobku literackiego nie znanego w szerokich kręgach natrafiłyśmy z moją przyjaciółką na wiersze Papuszy, po polsku Bronisławy Wajs, cygańskiej poetki - wróżki ; jej wiersze-pieśni zachwyciły nas bardzo, przedstawienie projektu okazało się wyśmienite, wzmianka o naszej pracy znalazła się nawet w lokalnej prasie - ale tak naprawdę zaraz o Cyganach zapomniałyśmy - życie toczy się dalej...

Jacek Milewski opisuje w swojej książce ludzi, których tak naprawdę nie znamy - Cyganów. Owszem, widujemy ich od czasu do czasu tu i ówdzie, czasami coś się o nich zasłyszy, ale z reguły są to przeważnie informacje tylko podkreślające i ugruntowujące istniejące już stereotypy. Pamiętam, że jako dziecko strasznie bałam się wędrujących od domu do domu Cyganek - wróżbitek, co to rzekomo "porywają dzieci, żeby w lesie..." - ech, szkoda gadać - do kompletu dziecięcych strachów z tamtych lat dodam jeszcze czarną wołgę - pamiętacie? Pamiętam też , jak z nosem przyklejonym do szyby przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko i z zapartym tchem podziwialiśmy dom cygańskiego króla - zameczek, z wieżyczkami, basztami, ze złotymi szprosami w oknach, z w miarę zadbanym trawnikiem przed tym zameczkiem - ot, namiastka czegoś bajkowego, nieznanego - pamiętam też, że nigdy nie znałam nikogo, kto by się z Cyganami przyjaźnił, zresztą w moim rodzinnym mieście nigdy ich nie było "na stałe" - zawsze skądś przyjeżdżali...Takie to były czasy... Co się zmieniło do dnia dzisiejszego? Wydaje mi się, że jesteśmy inni niż pokolenie naszych rodziców, bardziej tolerancyjni i otwarci na inność, inne obyczaje i kulturę - i że w przełamaniu naszych wieloletnich uprzedzeń może nam doskonale pomóc Jackowa opowieść o świecie ostatnich prawdziwych Cyganów. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak się uśmiałam z żartu prima-aprilisowego Błondunia, albo z historii o tym, jak jeden Cygan chciał spędzić kilka dni z rodziną na campingu. Z 80-cioosobową rodziną. Wzruszyły mnie opowieści o cygańskich „srebrnopalcych” muzykach, śpiewających „tak jakoś nie zawsze do końca”, zawodzących gzieś z głębi duszy taką muzykę, że nawet wielcy tego świata przystawali przed nimi zasłuchani; muzykę, z którą piosenka przychodząca nam na myśl, gdy mowa o muzyce cygańskiej, „Ore, ore, szabadabada…” niewiele ma wspólnego. Ot, powstała na potrzeby rozrywki masowej i nie wiadomo jakiego show businessu. Albo historia o trudnościach, z jakimi boryka się samotna Cyganka z czwórką dzieci, bo mąż pijak siedzi w więzieniu, a pomocy jakowejś znikąd nie widać – tak samo chwytająca za serce.

W bardzo interesujący sposób przedstawił Jacek Milewski sprawę imion cygańskich. Czy wiedzieliście, że każdy Cygan ma w dokumentach, na potrzeby gadźowskich urzędników i spraw polskie imię i nazwisko? I tak np. cygan o dźwięcznym imieniu Błondo to oficjalnie pan Malinowski. Zresztą o tych cygańskich imionach przeczytajcie sami:

"(…) I taki właśnie jest eklektyzm i dezynwoltura cygańskiej kultury, jeśli już jako przykład wzięliśmy imiona. Wsłuchując się w niektóre z nich, jacy bohaterowie książek i filmów (raczej filmów), jakie gwiazdy masowej wyobraźni musnęły, zostawiają swój ślad, cygańszczyznę. Oraz dokąd prowadziły cygańskie drogi. Ribana, Winnetou, Izaura; wybucha sierpień: Lechu; stan wojenny: Bujako, Ronald, Rambo, Konan; pada komunizm: Blejk, Kristel; palą się domy w Mławie: Arnold, Wandamo; Sasy [Niemcy] dają azyl: Helmut, Gerda; deportacja do Polski, potem ufni Angole: Megi, Dejwid, Brytania. No i Rikardo, Hoze, Manuel, Fabrycjo, Lucynda i Miranda, bo wielką siłę mają latynoskie seriale. A między nimi wszystkimi Platyna, Jaskinia, Rubin, Łakomo, Elemelek… Wreszcie Pudziano, bo chłopak, choć maleńki jeszcze, jest już bardzo silny. I na koniec: Kanapka.” [str. 13]

Dzięki lekturze Jacka Milewskiego, dym, który zasnuwał moje horyzonty już się rozwiał. Wiatr wiejący z dobrej strony nie przewiał jeszcze wszystkich zasiedziałych w mojej głowie utartych stwierdzeń, zlepków myślowych, ale dużo rozjaśnił...

Dym się rozwiewa
Autor:
Jacek Milewski
Wydawnictwo:Zysk i S-ka , Październik 2008
ISBN: 978-83-7506-247-2
Liczba stron:264
Wymiary: 125 x 195 mm

poniedziałek, 19 października 2009

Chat - Archer Mayor

O tym, że lubię czytać, już wszyscy wiecie – do niedawna sama nie wiedziałam, że lubię czytać kryminały – długi czas omijałam je – powiedzmy – szerokim łukiem. Kilka dni temu skończyłam kolejny – i na razie – po niniejszej recenzji - robię kryminałową przerwę – muszę poczytać coś innego, dość mam na jakiś czas książek, w których trup się ściele gęsto, a bohaterami są albo psychopaci sami, albo ci, którzy tych psychopatów ścigają.
„Chat” Archera Mayora to pierwsza książka tego autora, która została przetłumaczona na język polski i ukazała się na naszym rynku stosunkowo niedawno nakładem nowo powstałego Wydawnictwa AURUM. Ja osobiście zaliczyłabym ten kryminał do klasyki gatunku. Czyta się go dobrze, akcja wartko się toczy, a główne problemy, które porusza powinny wzbudzić zainteresowanie każdego współczesnego czytelnika: bezpieczeństwo rodzin policjantów oraz przestępczość internetowa (a konkretnie pedofilia) – są więc jak najbardziej na czasie i dotykają sfer życia, o których wszyscy coś wiedzą, ale tak naprawdę to nic konkretnego. Muszę przyznać, że rzadko obijają mi się o uszy informacje dotyczące tego, że np. skrzywdzono kogoś z rodziny policjanta – za udział w jakiejś akcji, za aresztowanie grubej ryby ze świata przestępczego; tak naprawdę, to nie wiem, czy takich informacji jest rzeczywiście bardzo mało, czy w natłoku innych doniesień o wydarzeniach z kraju i zagranicy nie zwracam na nie uwagi? A może dlatego tak się dzieje, bo nie jestem z rodziny policjantai problem nie dotyczy mnie bezpośrednio?

Inaczej rzecz ma się z wirtualną pedofilią – ten temat przywołuje u większości w pamięci obraz reklamy społecznej sprzed kilku lat, w której to dorosły facet w podkoszulku wystukuje na klawiaturze swojego komputera – czatując z jakimś dzieckiem - „cześć, mam na imię wojtek, mam 12 lat” (rzeczywiście przerażający to obraz) – w tej kwestii moja świadomość jest większa – mam dzieci, które uwielbiają komputer i internet (co zrobić, takie czasy...) - więc na własne potrzeby trochę poczytałam, poszukałam informacji, przede wszystkim z moimi córkami porozmawiałam o niebezpieczeństwach czyhających na nie w sieci (zresztą ich szkoły też podeszły do problemu poważnie – dzieci miały spotkania z pedagogiem szkolnym i psychologiem (był to cykl zajęć), na których symulowane były różne sytuacje i dzieciaki ćwiczyły, jak się zachować i co zrobić, a nam – rodzicom – omówiono problem na specjalnie zorganizowanym szkoleniu przy okazji wywiadówki). Nie, nie uważam że w ten sposób sprawa jest załatwiona – ale przynajmniej zostaliśmy na problem uczuleni, wskazano nam główne kierunki i przede wszystkim otwarto nam oczy na problem – WIELKI, jakby nie było.

W książce Archera pojawiają się zapisy z czatów, wydawać by się mogło, nie związane z żadną ze spraw – jak się jednak okazuje, mających kluczowe znaczenie dla śledztw prowadzonych przez Joe'ego Gunthera i jego zespołu. Poza tym na początku policja odnajduje zwłoki dwóch mężczyzn - bez dokumentów, bez widocznych śladów, które pomogłyby policji w wytropieniu sprawcy. Okoliczności obydwu smierci są podobne, policja musi się więc mocno nagłowić, co łaczy oba morderstwa: czy jest sprawka seryjnego zabójcy czy to tylko przypadek? Autor tak skonstruował fabułę swojej powieści, że praktycznie do końca trzyma ona w napięciu, kiedy to zostaje wyjaśniona główna zagadka.

Na uwagę zasługuje przedstawienie relacji pomiędzy bohaterami – bliskie więzy, serdeczne stosunki i wzajemny szacunek łączące głównego bohatera z matką i bratem. Co mi się szczególnie podobało, to to że powieść Archera łączy w sobie wątki kryminalne z obyczajowymi, z historią miłosną w tle.
Autor: Archer Mayor
Wydawca: Aurum Press
Numer wydania: II
Tłumaczenie: Opracowanie zbiorowe
Język wydania: polski
Oprawa: Miękka

czwartek, 15 października 2009

Rozlewisko a nawigacja satelitarna...

Przeczytałam „Dom nad rozlewiskiem” po raz drugi – przyznaję się bez bicia. Lubię i już. I nie będę się rozwodzić nad walorami tej książki albo ich brakiem – nie na tym rzecz polega. W poniedziałek wieczorem szef zadzwonił do mnie, że o 2.00 w nocy wyjeżdżamy na targi do Kolonii, więc czasu na zastanawianie i wielkie książek wybieranie nie było wcale – wrzuciłam do torby kilka drobiazgów, a że akurat z Wydawnictwa przyszła paczka i książka leżała na wierzchu, spakowałam i ją na podróż. Jestem przekonana, że gdyby nie Kalicińska, to szału bym dostała zanim jeszcze dotarliśmy na miejsce. Dlaczego? Ano z powodu nawigacji satelitarnej. Jestem typem raczej nie przepadającym za nowinkami technicznymi, telewizja itp. mogłyby dla mnie nie istnieć, doskonale potrafię sobie wyobrazić życie bez komórki, ba! – dosyć często ją nawet gubię albo zostawiam w takich miejscach, że potem nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie jest, sygnał do maksimum ściszony, że nawet dzwonienie do samej siebie nie pomaga jej odnaleźć... no, jedyne, czego by mi brakowało, to mój komputer z nieograniczonym dostępem do Internetu – ale nawigacja w samochodzie to rzecz działająca mi na nerwy, zwłaszcza jeśli jedzie się do Niemiec, gdzie porządek wiadomo jaki, a drogi w tym porządku to są tak porządnie oznakowane, że naprawdę nie sposób zabłądzić, a zwłaszcza jeśli na dodatek zna się jeszcze niemiecki i umie czytać mapę i napisy na szyldach...

„przygotuj się – za 800 metrów – wjedź na rondo”
„ za 300 metrów – wjedź na rondo – zjedź pierwszym zjazdem w prawo”


Pojechaliśmy drugim w prawo...

„Zmieniam trasę...”

„Zmieniam trasę...”

Tak się tej trasy nazmieniała, że w końcu wyszło nam prawie 200 km więcej (miało być 800, zrobiliśmy do parkingu przed ANUGĄ dokładnie 1000 km i 300 m, jechaliśmy tam 11 godzin, a jak wysiadłam z samochodu, to nie mogłam kroku zrobić (no cóż, wiek średni dał mi się we znaki). Faktem jest, że kierowców było dwóch, wierzących w nawigację oczywiście – w nawigację, która nie potrafi odczytać tablicy informującej o robotach drogowych i objeździe – mnie nikt o zdanie nie pytał, więc czytałam sobie spokojnie „Dom nad rozlewiskiem”, a z urządzenia przyklejonego do przedniej szyby samochodu płynął niczym nie zmącony, jednostajny kobiecy głos: „zmieniam trasę...”
Po raz pierwszy do przeczytania „Domu nad rozlewiskiem” zachęciła mnie siostra – nasz rodzinny mól książkowy, wręczając mi swój egzemplarz ze słowami „I mnie, i mamie bardzo się podobała”. Wzięłam i ... wetknęłam między inne „ciekawe” książki, bo czasu na czytanie w owym czasie nie miałam w ogóle. Dom, ogród, trzy córcie (Najmłodsza dopiero co się urodziła) – każdą wolną chwilę wykorzystywałam wtedy na ... spanie. To było dokładnie 2 lata temu...
Nie pamiętam, jak długo czytałam „Dom...” za pierwszym razem – stało się to bardzo szybko i żal mi było, że już się kończy. I nie miało dla mnie znaczenia, że być może (a może raczej na pewno) nigdy nie wejdzie do kanonu literatury polskiej, że nie jest tą literaturą przez wielkie L, ani książką przez wielkie K. Ja Przeczytałam ją... po kilku latach nieczytania spowodowanego różnymi czynnikami - od budowy domu, poprzez pracoholiczne podejście do wykonywanej pracy, na ciąży z Najmłodszą kończąc... Tym razem, w trakcie wtorkowego wyjazdu do Niemiec, Kalicińska okazała się ponownie strzałem w przysłowiową dziesiątkę - nie byłabym w stanie skupić się na poważniejszej literaturze, a ta stworzona przez bardzo kontrowersyjną ostatnio autorkę pozwoliła mi na całkowite "wyłączenie się" z akcji. W przeciwnym razie zapałałabym chęcią zamordowania kobiety o beznamiętnym głosie informującym o skręcie w lewo albo o zmianie trasy...
Dziś wieczorem kończę "Powroty nad rozlewiskiem". I podobają mi się tak samo jak pierwsza część, i nie przeszkadza mi brak głebokich przemyśleń ani jeszcze głębszej psychologii. I tak dalej będę obstawać przy swoim stwierdzeniu - że kto uważa, że jest to książka płytka albo powierzchowna - zawsze ma wybór ... po prostu nie czytania jej. Dla mnie ona zawsze będzie ważna - dzięki Kalicińskiej wróciłam do grona moli książkowych, czy to się komuś podoba, czy nie...

„Norweski Wieczór z Sagą Sigrun”

W czwartek, 22 października o godz. 19.00 w warszawskim Teatrze Kamienica (Al. Solidarności 93, Piwnica Warsza) odbędzie się „Norweski Wieczór z Sagą Sigrun”. Elżbiecie Cherezińskiej, autorce Sagi Sigrun, towarzyszyć będą Magdalena Gauer, Joanna Laprus-Mikulska – moderatorki spotkania, oraz Justyna Sieńczyłło, interpretująca fragmenty książki. W programie spotkania m.in. rozmowa o dawnej i współczesnej Norwegii – jej naturze, klimacie oraz mentalności mieszkańców. Zaprezentowane zostaną kopie wczesnośredniowiecznej norweskiej sztuki użytkowej, odzież i biżuteria. „Norweski wieczór z Sagą Sigrun” urozmaicą prezentacje multimedialne, m.in. film Radosława Piwowarskiego oraz zdjęcia Edyty Szałek i Thomasa Gudbrandsena.

Saga Sigrun to pierwszy tom cyklu „Północna droga”, wyjątkowa książka przenosząca czytelników do Skandynawii X wieku, obrazująca obyczajowość i kulturę Wikingów, a po odrzuceniu kostiumu historycznego portretująca również współczesnych Norwegów.


Historia wdzierająca się w hermetyczny świat norweskich fiordów, chrześcijaństwo widziane przez pryzmat skandynawskich pieśni (dr Remigiusz Ciesielski, historyk, kulturoznawca)


…tętniąca energią życia wytrawna i porywająca narracja, wysmakowany wizerunek psychologiczny postaci, niezwykła uroda detalu (Magdalena Gauer, literaturoznawca)

...surowy norweski krajobraz, fiordy, zapach morza, długie i mroźne zimy, upór i duma ludzi tam żyjących (brulionbeel.blox.pl)

Na „Norweski Wieczór z Sagą Sigrun” zaprasza Zysk i S-ka Wydawnictwo, Teatr Kamienica oraz patroni medialni książki: miesięczniki „Bluszcz”, „Notes Wydawniczy”, „Wróżka” i portal Wirtualna Polska
.

środa, 14 października 2009

Nagroda im. Beaty Pawlak przyznana

W poniedziałek, 12 października 2009 w siedzibie Fundacji Batorego kapituła Konkursu o Nagrodę im. Beaty Pawlak ogłosiła nazwiska tegorocznych laureatów. W tym roku zdecydowano docenić wieloletnie zaangażowanie i trud w przybliżaniu „innych cywilizacji”. Jak czytamy w uzasadnieniu werdyktu - Dym się rozwiewa to niezwykła książka o Cyganach w Polsce. Pełna kolorów i emocji. Autor nie pamięta o politycznej poprawności, my zapominamy o stereotypach. (Po tej książce Cygan przestaje być tylko „panem z patelnią”). Milewski opisał nieznany świat, który jest tuż, obok, na wyciągniecie ręki. Opisał ludzi, którzy ten swój świat chronią, ukrywają przed nam, więc budzą lęk, niepokój. Gdy „dym się rozwiewa” widzimy… sąsiadów - oglądających seriale, pijących piwo, odprowadzających dzieci do szkoły... Ale widzimy też rzeczy, które nas szokują, np. wydawanie za mąż trzynastoletnich dziewczynek.


Jacek Milewski dzieli się z nami tym co zobaczył, czego sam się dowiedział, pracując przez 16 lat jako nauczyciel i dyrektor szkoły dla Romów w Suwałkach.


Dym się rozwiewa to pozycja, po którą z pewnością trzeba sięgnąć. Ja już ją wpisałam na moją listę książek do przeczytania, bo - prawdę powiedziawszy - o Cyganach, przepraszam, o Romach żyjących w Polsce niewiele wiem, moja wiedza na ich temat nie wykracza poza utarte stereotypy. Zgadzam się z tezą, że to co nieznane budzi lęk i niepokój, a że bać się nie lubię, to poznam, co ma na ten temat do powiedzenia młody pan Milewski.


W tym roku przyznano dwie równorzędne nagrody, druga trafiła w ręce Maxa Cegielskiego za książkę Oko świata. Od Konstantynopola do Stambułu.
Zgłębiając Orient, Max Cegielski tym razem pojawia się u jego bram – w Stambule. Jest to miasto wyjątkowe: było stolicą dwóch wielkich imperiów, centrum cywilizacji świata chrześcijaństwa wschodniego i islamu oraz wielokulturowym tyglem, w którym przez wieki współżyli Turcy, Ormianie, Grecy, Żydzi i Romowie. Cegielski w prastarych murach i kamienicach odnajduje zupełnie nową treść – widzi dynamicznie rozwijające się centrum tureckiego kapitalizmu. Schodzi z „wytartych” przez turystów i orientalistów szlaków, by z wielu narracji mieszkańców miasta – od radykalnych lewicowców i feministek zaczynając na konserwatywnych sunnitach kończąc – stworzyć jego złożony obraz. Stambuł Maxa Cegielskiego jest zupełnie inny niż ten z sentymentalnego portretu nakreślonego przez Pamuka. Wolny jest od stereotypów utrwalanych przez lata w pismach Pierre’a Lotnego, Edmunda de Amicisa, Alphonse’a de Lamartine’a czy François-René Chateaubrianda. Stambuł to miejsce, gdzie blizny po reformach Atatürka i krwawych rządach armii są nadal świeże w ludzkich umysłach, a przepaść dzieląca biednych i bogatych widoczna jest na każdym kroku. To zbiór wzajemnie wrogich tożsamości – tureckiej, kurdyjskiej, alewickiej, świeckiej, sunnickiej – które łączy silna nić wspólnych ekonomicznych korzyści i siłowo ujednolicany przez post-kemalistowskie elity władzy.

Jesienna plucha za oknem, u niektórych zima, bo gdzieniegdzie napadało śniegu, można więc udać się z Maxem Cegielskim w podróż - przyjemną o tej porze roku - leżąc wygodnie na kanapie i z książką w ręku oraz kubkiem gorącej aromatycznej herbaty.

poniedziałek, 12 października 2009

We mgle wrześniowej - Stanisław Zieliński

Czy głupio zabrzmi stwierdzenie, że cieszę się, że nie przyszło mi żyć w tamtych czasach? Że nie musiałam walczyć, że teraz mogę o tym wszystkim poczytać w zaciszu mojego domu, o tamtym wrześniu i o ludziach, którym przyszło stanąć do walki? Czy jestem egoistyczna myśląc w ten sposób?
Dobrze czytało mi się zbiór opowiadań Stanisława Zielińskiego pt. „We mgle wrześniowej”, opisujących wydarzenia z września 1939 r. II wojna światowa to mój konik. Mogę czytać książki o tej tematyce jedna po drugiej. Większość z nich ma charakter dokumentu, czasami lepszego, czasami gorszego, ale raczej wiernie opisującego dramat wojennej zawieruchy. Stanisław Zieliński, uczestnik kampanii wrześniowej 1939 jako młody podchorąży, opisuje tamte wydarzenia. Przygotowania do mającej nadejść lada chwila wojny, chęć walki ale przy jednoczesnym barku uzbrojenia i wyposażenia, niedociągnięciach szkoleniowych i barku odpowiedniej kadry, wiara, a zaraz potem zwątpienie w pomoc naszych wielkich europejskich sojuszników - tym bardziej spodobało mi się w tych opowiadaniach, że tyle w nich humoru, tyle zabawnych sytuacji; że żołnierze, mimo trudnych warunków polowych potrafią z siebie żartować i dostrzegają również te bardziej kolorowe, zabawne aspekty życia. I prawdą jest, co wydawca napisał na okładce: „Konfrontacja wcześniejszych doświadczeń wojskowych – manewrów i gier taktycznych z prawdziwą wojną okazuje się bolesna, ale autor potrafi też dostrzec komiczność niektórych sytuacji” – dzięki temu czyta się „We mgle wrześniowej” z przyjemnością – nie epatuje ze stron książki nastrój wojennych dramatów i pożogi, cierpienie i ból, choć i o nich autor w swych opowiadaniach pisze, albowiem to one stanowią istotę jego wojennych przeżyć. Już kiedyś pisałam, że o swoich wojennych doświadczeniach każdy, kto ją przeżył, opowiada inaczej. Inna jest relacja o II wojnie światowej u Kertesza, inna u Nałkowskiej, u Zusaka – inna jest też u Zielińskiego. Każdy ma swój sposób patrzenia na okrucieństwa wojny i opowiadania o nich...



We mgle wrześniowej
Autor: Stanisław Zieliński
Wydawnictwo:Zysk i S-ka

Wrzesień 2009
ISBN:978-83-7506-330-1
Liczba stron:190

niedziela, 11 października 2009

Dla wszystkich wielbicieli Mikołajka...

Wspaniała zapowiedź dla wszystkich, którzy kochają Mikołajka i jego kolegów - obżartucha Alcesta, pupilka naszej pani Ananiasza, zarozumiałego Rufusa, rozdającego fangi w nos Euzebiusza, ich nauczyciela Rosoła i innych - czyli dla mnie i dla moich dziewczyn

KALENDARZ NA ROK 2010

Jedyna w swoim rodzaju książka, w której każdy miesiąc poświęcony jest innemu bohaterowi, od Rosoła do Buni. Książka pełna rysunków Sempégo i prześmiesznych tekstów Goscinny'ego, a także mnóstwa praktycznych informacji, z miejscem na notatki (lub odrabianie mikołajkowych zadań domowych) i zupełnie wyjątkową listą imienin.

Mikołajkowy kalendarz to kolorowa, pięknie wydana i wysmakowana książka dla wszystkich fanów Mikołajka, a także dla poszukiwaczy oryginalnych kalendarzy.

Ja znalazłam prezent gwiazdkowy dla mojej Wiktorii :-)

Tytuł: Mikołajek. Kalendarz 2010

Autor: René Goscinny, Jean-Jacques Sempé
Data wydania: październik 2009
Wydawca: Znak
Liczba stron: 176
ISBN: 978-83-240-1257-2
Wymiary: 17,0x22,0 cm

Literacka Nagroda Nobla 2009

za rozliczenie z komunistyczną dyktaturą





Tegoroczny literacki Nobel dla Herty Muller - jednej z najwybitniejszych postaci współczesnej literatury niemieckiej - urodziła się w rumuńskim Banacie. Dzieciństwo i młodość spędziła w kraju komunistycznej dyktatury. Tam rozpoczęła się jej kariera literacka, szybko przerwana zakazem publikacji. Prześladowana przez władze, wyemigrowała do Niemiec. Zdobyła uznanie na arenie międzynarodowej, o czym świadczą liczne przekłady oraz nagrody.
Nie znam jej, nie czytałam jeszcze niczego, co spod pióra tej autorki wyszło - dla mnie kolejny znak, ile to jeszcze do nadrobienia w moim czytaniu...
W Polsce wydano następujące tytuły noblistki:
1. Sercątko, przeł. Alicja Buras, 2003
2. Dziś wolałabym siebie nie spotkać, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2004
3. Lis już wtedy był myśliwym, przeł. Alicja Rosenau, 2005
4. Król kłania się i zabija, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2005
5. Niziny, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2006
6. Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie, przeł. Katarzyna Leszczyńska,2006
7. Głód i jedwab, przeł. Katarzyna Leszczyńska, 2008