niedziela, 20 lutego 2011

Dziwne losy Jane Eyre - Charlotte Brontë

Będąc niedawno na zakupach, natknęłam się w naszym hipermarkecie na ogromny kosz z przecenionymi ... czasopismami i książkami. Wszystko po złotówce. Wzięłam więc kilka numerów "Werandy" i "Mojego pięknego ogrodu", ale gdy zobaczyłam, że w tym koszu "wala się" klasyka światowego romansu - zagrzebałam się w rzeczonym koszu i wyszukałam kilka, m.in. "Dziwne losy Jane Eyre". Mój egzemplarz jest stary, wieki temu kupiony i przeczytany - wręcz "zaczytany" - w czasach moich wielkich, licealnych, jedynych i niepowtarzalnych miłosnych uniesień. Te znalezione w koszu z przeceną kupiłam do księgozbiorów moich dziewczyn. No przecież grzechem byłoby nie wziąć. Tylko mój K. (jako że należy do gatunku "mało czytających") oburzył się, że niektóre tytuły w ilości "po dwa" biorę. No cóż, zostawiam to bez komentarza. Niektórzy naprawdę nie potrafią zrozumieć miłości do książek. A tu taka okazja - po ZŁOTÓWCE!!!!
Teraz, dzięki tym baaaaardzo udanym zakupom, sięgnęłam po "Dziwne losy..." po raz kolejny - na okoliczność - NIE UWIERZYCIE - czytania ich przez ... Starszomłodszą.


Oglądałyśmy kiedyś w lecie film, bodajże "Mansfield Park", i tak ją historia tej pięknej miłości zachwyciła, że kilka dni temu - coś jej się tak przypomniało - zapragnęła o takiej właśnie miłości poczytać (chyba tak gwoli niedawnych Walentynek). Uznałam, że Jane i jej miłość do pana Rochestera nadadzą się w sam raz (mimo, że to inna autorka). Leży więc dziecię moje z tą książką, siedzi po turecku, kładzie się po kolei na każdym z boków, a ja jej herbatki donoszę, kanapeczki, przegryzki - a Wiki czyta. Nie reaguje już nawet na dźwięk przychodzącego połączenia lub sms-a, po powrocie ze szkoły i odrobieniu lekcji wycisza  telefon, żeby w spokoju dokończyć czytanie. I tak właśnie lubię. Nie macie pojęcia, jak ja tak lubię. A najbardziej cieszę się na zmianę czytelniczego frontu. Po fascynacji "Gone", "Błękitnokrwistymi" i "Zmierzchem" moja córka czyta romans - nie romansidło, nie harlequin - ale prawdziwy romans, wiktoriańską opowieść o ubogiej guwernantce - Jane Eyre, która przeżywszy kilka bardzo smutnych lat swego dzieciństwa w domu swojego wuja, jego apodyktycznej żony i niesympatycznych, kłótliwych i agresywnych dzieci trafia w końcu na pensję z internatem. To, co ta biedna dziewczyna przeżywa, wystarczyłoby, żeby "obdarować" kilka innych osób - faktem jednak jest, że bohaterka "buntuje się przeciwko konwenansom i ograniczeniom narzuconym przez społeczeństwo, (...) walczy o prawo do szczęścia i miłości, choć osiągnięcie celu wydaje się niemożliwe" - słowem - wszystko się dobrze kończy. I tu pojawia się kolejna rzecz, którą bardzo lubię - a mianowicie dyskusje nad przeczytanym rozdziałem albo fragmentem (już jakiś czas temu moje dziewczyny założyły Rodzinny Dyskusyjny Klub Książkowy) - "co  właśnie czytasz?", "a powiedz, spotkają się?", "ale byłaby głupia, gdyby mu uległa i wyjechała z nim na te misje!", "jak to dobrze, że jednak z nim nie pojechała", "mamo, a powiedz czy..." - "nie, nie powiem ci" - "ale mamo...", nawet Klara z zainteresowaniem uczestniczy w tych dyskusjach, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, w czym rzecz. Ale co tam - niech się dziecię wprawia - w końcu czym skorupka za młodu... 


Tylko że teraz, gdy już wiadomo, jakie jest zakończenie, targają moimi dziewczynami dylematy - czy taka miłość jest dzisiaj możliwa i czy jeszcze ktoś tak potrafi kochać? Oj dziewczyny, dziewczyny - wy również kiedyś spotkacie swoich panów Rochesteówr. Jestem tego pewna:-)


P.S. Nie lubię tej okładki - Jane za bardzo mi przypomina kogoś innego - chyba aktorkę grającą przed laty niewolnicę Isaurę.

czwartek, 17 lutego 2011

Gra w kości - Elżbieta Cherezińska

Gra w kości
Elżbieta Cherezińska
Wydawca: Zysk i S-ka Wydawnictwo
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 408
ISBN 978-83-7506-581-7


Kilka ostatnich wieczorów upłynęło mi na .... grze w kości. Oooo, gdyby mój K. się o tym dowiedział, jestem pewna, że wpadłby w złość i martwiłby się, żebym nie wpadła w szpony hazardu i nie oplotły mnie zdradzieckie macki uzależnienia od chorobliwej chęci odegrania się. Gdyby jeszcze na dodatek dotarła do niego wiadomość, że w te kości grałam z pewnym przystojnym Bolesławem o zielonych oczach, ech - nie chcę nawet myśleć, co by się działo. A Bolesław przystojny jak nie wiem co, a do tego jaki chrobry...

Na szczęście nie w kasynie spędzałam ten czas, nie przy stole przykrytym zielonym suknem, nie z krupierem mówiącym po francusku (przynajmniej tak to sobie wyobrażam, bo w prawdziwym kasynie nigdy nie byłam), - o nie - przeleżałam tych kilka wieczorów na własnej kanapie z książką Elżbiety Cherezińskiej w ręku.

Jak ona to robi, ta pani Elżbieta - przywołuje w swoich powieściach świat sprzed ponad 1000 lat, opowiada o czasach zamierzchłych, archaicznych wydarzeniach, o których ledwo co się ze szkolnych lekcji pamięta - ale opowiada naprawdę rewelacyjnie. Kto czytał wcześniejsze powieści Cherezińskiej, wie z pewnością, o czym mówię (pisałam o pierwszej powieści tu, drugiej części sagi jeszcze nie miałam przyjemności przeczytać) - czytanie to uczta, którą się z ogromnym smakiem delektuje. Autorka napisała tę powieść (tak, tak Kochani - nie mamy tu do czynienia li tylko z zestawieniem suchych faktów historycznych) w ścisłej współpracy z profesorem Przemysławem Urbańczykiem ( "Spotkaliśmy się tylko raz. Rozmawialiśmy niecałą godzinę. Sceptyk z entuzjastką. Tradycjonalista z wizjonerką." - prof. Urbańczyk) 

"Gra w kości" jest wizją autorki dotyczącą Bolesława Chrobrego. Akcja powieści rozgrywa się w latach 997 - 1002 i umiejscowiona jest raz na dworze piastowskim i ziemiach Słowian, a raz na dworze cesarskim młodziutkiego cesarza Ottona III i podczas jego licznych wojaży. Jak się okazuje, tych 5 lat było najważniejszym okresem w życiu polskiego władcy, a wydarzenia mające wówczas miejsce (m.in. początki chrześcijaństwa  na ziemiach polskich i w Europie, męczeńska śmierć św. Wojciecha i jego kanonizacja, walki i pielgrzymki ówczesnych władców, Zjazd Gnieźnieński), zostały przez Cherezińską przedstawione nie tyle barwnie, co przede wszystkim zgodnie z prawdą historyczną. Niezwykły talent autorki, lekkie pióro oraz dbałość o szczegóły, a i zaiste współpraca z profesorem Urbańczykiem zaowocowały tym, że powstało coś fajnego, a mianowicie powieść, która wykracza poza ramy dotychczasowej wiedzy historycznej zwykłych zjadaczy chleba - po lekturze "Gry w kości" stajemy się niemalże "ekspertami" od czasów chrobrowskich - jeszcze nigdy i w tak ciekawy i przystępny sposób nie został nam przedstawiony kawałek zamierzchłej historii. Ja osobiście dziękuję pani Elżbiecie za tę wspaniałą historyczną lekcję A co sama Autorka mówi o "Grze w kości"? - „Książka o Bolesławie Chrobrym chodziła mi po głowie od lat. Lubię drania.”((http://www.cherezinska.pl/gra_index.htm; dostęp dnia: 10.11.2010). Teraz to i ja go lubię.  

Przytoczę Wam króciutki fragment opisujący po części Emnildę, żonę Bolesława, ale przede wszystkim jego samego:
" Gdy wydawano ją za mąż, przestrzegano: dziewczyno, nie będziesz znała dnia ani godziny. Wiedziała, że miał przed nią dwie żony i obie odprawił bez cienia wyrzutów sumienia. Wróżono jej najwyżej trzy lata z księciem. Więc od początku zachowywała się tak, jakby to miały być trzy lata. Cieszyła się każdym dniem, cieszyła się każdą nocą z nim, każdą chwilą. I ani się spostrzegła, jak minęło dziesięć lat. (...)Wychowana w domu dzieci, z radością czekała na swoje. Mając wciąż w pamięci zabiegi Ody o prawa dla swych potomków, Emnilda postanowiła nie zabiegać u Bolesława o nic. Początkowo nawet wychowywała jego pierworodnego syna, Bezpryma. "Nie moje dziecko, ale przecież dziecko" - myślała. Ale gdy na świat przyszły ich dwie pierwsze córki, Bolesław zdecydował się oddalić Bezpryma z dworu. Dobrze się stało. Dzieciak był niesforny, istny szatanek, madziarski małysz, czarny i nieznośny. Coś by mu się stało, i byłoby na nią. Bolesław czekał, aż Emnilda da mu męskiego potomka. Ale gdy na świat przychodziły córki, nie dawał jej odczuć niechęci. Przynajmniej tego nie zauważyła. Za to gdy po trzech latach urodziła Mieszka, oszalał. Bała się, że coś zrobi dziecku - ściskał je, podrzucał, nosił, całował. Ją zresztą też, co Emnildę zawstydzało...Kochała go. Jak nigdy nikogo., i nawet nie mogła sobie wyobrazić. że można by kochać  bardziej. Tak, tak - każdego dnia pamiętała, że to może być jej ostatni. Ale może właśnie dlatego?Miał słabości: lubił pić, lubił kochać się dużo i często, w miłości bywał odrobinę brutalny, w codziennym życiu nerwowy, nieobliczalny, szybko się nudził. Miał też zalety: lubił dobre miody, lubił kochać się dużo i często, w miłości bywał nadspodziewanie czuły, w codziennym życiu wyrozumiały, przewidywalny w nieobliczalności, jak się nudził jechał na polowanie z drużynnikami.(...)Lubiła, gdy wodził za nią oczami jak pies.Już od dawna przestała myśleć, czy ten wzrok, czy to ściągnięcie brwi, rozpoznają dziewczyny usługujące im u stołu.Topiła się w jego zielonych oczach. Napawały ją przestrachem i jednocześnie - choć tego akurat nie chciała - rozgrzewały ją jak słońce sopel lodu. (...)"

Co mnie jeszcze urzekło w "Grze w kości"? przede wszystkim to, jak Cherezińska pisze o kobietach. "W Grze w kości" kobiety nie tyle możemy usłyszeć, co zobaczyć. Autorka wyciąga je z niebytu i ustawia obok głównych bohaterów. Jednak nie tylko je ukazuje, ale też nazywa. Przegapione przez źródła, traktowane jako bezimienne matki kolejnych pionków czy kości w grze, u Cherezińskiej stają się ważnymi figurami. Dzięki nim historia ma być dla nas bliższa. Najważniejsze jest jednak to, że sama autorka nie daje się ponieść i uchyla się przed potencjalnym oskarżeniem jej o feministyczną ingerencję w historię. Jej sugestywne i prawdopodobne obrazy kobiet mieszczą się bowiem w ramach epoki, wyzyskują możliwości permutacji dostępnych im ról, przez co przełamują prostotę schematu, jednocześnie pozostając zgodne z naszą wiedzą na temat średniowiecza." (http://pisarki.wikia.com/wiki/Elżbieta Cherezińska)


Gorąco polecam. Według mnie "Gra w kości" zasługuje na 6!


Elżbieta Cherezińska urodziła się 9 października 1972 roku w Pile (województwo wielkopolskie) i choć szybko ją opuściła, by ukończyć Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie i na stałe zamieszkać w Kołobrzegu, to ze stolicą Wielkopolski połączyła ją jej pasja – pisanie książek. To właśnie poznańskie wydawnictwo zainteresowało się wydaniem jej drugiej książki Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum (Zysk i S-ka 2008) oraz pierwszych dwóch części planowanej siedmiotomowej sagi skandynawskiej, które zapewniły autorce stałe miejsce na polskim rynku literackim. Wielkopolska stała się także tłem jej wydanej w 2010 roku powieści Gry w kości.
W 2009 roku Elżbieta Cherezińska otrzymała stypendium im. Jerzego Koeniga przyznawane absolwentom Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, jednak już od 2008 roku przy jej nazwisku częściej pojawia się określenie pisarka. Teatrolożka umieszczona zostaje dopiero po przecinku. (życiorys również stamtąd)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Starorzecza - Antoni Kroh

Wydawnictwo: ISKRY
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 606



O autorze - Antonim Krohu, nie słyszałam nigdy przedtem - no bo niby z jakiej racji - nie po drodze mi było z tym - jak się okazuje - znakomitym etnografem, historykiem kultury, pisarzem, tłumaczem literatury słowackiej i czeskiej. Aż mnie dziw bierze, ale dobrze się stało, że "Starorzecza" w końcu w ręce mi wpadły. Książka, o której mówię, trafiła jak nic w moje upodobania czytelnicze - wspomnienia rodzinne, opowieści i dzieje - cytując autora powiedziałabym - kawał dobrej "przedwojennej" literatury. I mówiąc "przedwojenna" nie o umiejscowienie w czasie mi chodzi, ale o ... , a zresztą przeczytajcie (str. 15):

"W naszej ówczesnej mowie słowo "przedwojenny" oznaczało " solidny, w dobrym gatunku, godzien zaufania". Przedwojenny garnitur, przedwojenny szewc. "Dadzą mi naganę za nieobecność na zebraniu czy nie dadzą, mi to wisi jak kilo kitu u sufitu na przedwojennej agrafce" - zanotowała mama spontaniczną wypowiedź koleżanki w biurze, lata 50. "Masło przedwojenne" (sklepik w Łodzi na Piotrkowskiej, lata 40. Osoba, która to zapisała, była zdumiona, że tylu ludzi na widok tej wywieszki uśmiecha się ze zrozumieniem). (...)
Gdy położyli mnie w szpitalu, pan z sąsiedniego łóżka, starszy człowiek, był właśnie po skomplikowanej operacji. Ordynator podczas codziennego obchodu oglądał go i powtarzał:
- Zrasta się, świetnie się zrasta! Żadnych powikłań! Zuch z pana! Przedwojenna, solidna robota, od razu widać!"

Historie rodzinne, wspomnienia, plotki, anegdotki zasłyszane, zanotowane, skrupulatnie odtworzone w "Starorzeczach", zachowane dla potomnych nie tylko członków rodziny - dzięki publikacji ISKIER dla szerokiej rzeszy czytelników lubiących kilmacik w kolorze sepii, w ułańskim mundurze, z koronkowym kołnierzykiem i fryzurą w przedwojenne loki  - o ludziach, którym przyszło żyć w czasach już po II wojnie światowej, ale - jakby nie było - o "przedwojennej" tradycji rodzinnej. Czytając "Starorzecza" nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oto patrzę na Polaków portret własny - są wśród pojawiających się krewnych, przyjaciół i znajomych zarówno ci wybitni, jak politycy, pisarze, wojskowi dygnitarze, utalentowani artyści, jak i ci najzwyklejsi - np. gosposia (ale z fryzurą a'la Smosarska). Dla mnie to historie smakowite tym bardziej, że wiele z nich z faktami historycznymi niewiele ma wspólnego - a nie o same fakty tu przecież chodzi - autorowi udało się napisać książkę o charakterze wspomnieniowym, ale jednocześnie taką, co to się ją czyta jak najlepszy bestseller. Co mnie się szczególnie podobało, to to, że Antoni Kroh to cudowny "opowiadacz", niektóre opisane wydarzenia mają charakter ... plotek, ploteczek. No wiecie - jedna pani drugiej pani... Ale takich fajnych ploteczek - co to nie są złośliwe, nikomu nie szkodzą... Ogromne poczucie humoru autora i barwne opisy życia wielu bohaterów w czasach bardzo różnych, najczęściej jednak ciężkich (pod względem sytuacji politycznej, gospodarczej, ekonomicznej) to lektura na kilka przyjemnych wieczorów - aż żal, że to już koniec - mnie przynajmniej jak zwykle po takiej lekturze.

sobota, 29 stycznia 2011

Wreszcie trochę czasu na poezję...


Wydawnictwo: ISKRY
ISBN: 978-83-244-0147-5
Format: 12.5x19.5cm
Ilość stron: 76
Oprawa: Twarda z obwolutą
Wydanie: 1, 2010 r.

Jakby nigdy nic to tomik baaaaardzo "refleksyjnych wierszy o miłości, przemijaniu, relacjach z bliskimi. Poeta kreuje wrażenie, że dopuszcza czytelnika do swoich najbardziej intymnych tajemnic – ale to tylko złuda, bo nie o sobie opowiada, ale o przeżyciach, których doświadczamy wszyscy" - tyle nota wydawcy. A moja? Czytelnika? Kobiety niemającej czasu na czytanie poezji? Wreszcie - kobiety, która ten czas w końcu znalazła? I wiecie co? Ogromnie się z tego cieszę - nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam jakiś tomik poezji w ręku... a zaczytywałam się nią w latach moich odległych licealnych, potem studenckich. A potem przyszło życie - a z nim ten ciągły pęd za czymś albo chęć poradzenia sobie, albo sprostania jakimś wymaganiom, czyimś oczekiwaniom - męża, dzieci, pracodawcy, znajomych i przyjaciół - i zabrakło czasu na poezję, na kontakt z nią i "ubogacające" obcowanie - a z perspektywy lat mogę tylko powiedzieć, że to ogromna szkoda. Bo poezja sprawia, że dusza mniej boli, a czytając słowa, które wyszły spod pióra poety - ja sama przynajmniej - mam często wrażenie, że to jest to, co mi w duszy gra, co dokładnie tak samo czuję i chciałabym powiedzieć, wyrazić - ale ani tak pięknie tego zrobić nie mogę, ani nie potrafię. Pamiętam, że w szkole nie lubiłam na samym początku lekcji polskiego poświęconym wierszom - tej odwiecznej analizy i dociekania, co poeta miał na myśli. Gęsiej skórki dostaję nawet dzisiaj na samą myśl o tym. A prawdę powiedziawszy - guzik mnie to dziś obchodzi i niewiele więcej obchodziło kiedyś. Dla mnie liczy się to, czy wiersz porusza jakieś struny w mojej duszy, skłania do refleksji, czy mam wrażenie, że oto właśnie przeczytałam coś, co i mnie po głowie się tłukło, ale wyjść z niej nie mogło, bo ogranicza mnie całkowity brak talentu w tym względzie i język jak kołek - bo jak potrzeba, to on już nie taki giętki, żeby wyrazić to wszystko, o czym pomyśli głowa. Chociaż - tak naprawdę, to ja nawet chyba nie potrafię tak pięknie jak poeta pomyśleć, ale tak mi się często podczas czytania poezji zdaje - że ja tak samo własnie pomyślałam. Ech, skomplikowane to wszystko - a wiersze Tomasza Jastruna, poety, prozaika, krytyka literackiego i eseisty, autora reportaży (a tak zupełnie prywatnie syna poetki Mieczysławy Buczkówny i pisarza Mieczysława Jastruna) są świetne. Refleksyjne i wzruszające. Piękne. Lubię w poezji to, że mogę czytać "na chybił - trafił", otworzyć książkę, gdzie popadnie i czytać. A dawno tego nie robiłam. Czas wrócić do dobrych zwyczajów i nawyków

***
Pieśń nad pieśniami

Moja mama
Dziwi się, że jestem taki stary
- Jezus Maria
Co się z tobą stało - 
Dotyka czułą dłonią 
Mojej twarzy
I próbuje ją wygładzić
- Przecież mój ojciec
Gdy ginął w obronie Warszawy
Mógł być teraz twoim synem 
Wszystko tak się poplątało -

Nawet jeśli się poplątało
Mamo
To już się rozplątuje

A mój mały synek
Od tysiącleci 
Ssie pierś swojej mamy
I sapie
I  mruczy pieśń nad pieśniami
***

Mój mały synek też ją często mruczy, kiedy czytam leżąc obok niego...

sobota, 1 stycznia 2011

Na Nowy Rok...

...2011
  • wszystkiego najlepszego
  • spełnienia choć części marzeń, albo i wszystkich, jeśli chcecie
  • samych radosnych słonecznych poranków
  • milionów tęczowych uśmiechów
  • tylko dobrych ludzi na Waszej drodze
  • szczęśliwych i pełnych miłości dni
  • dużo życzliwości od innych
  • zdrowia dobrego (końskiego)
  • tylko ciekawych lektur 
  • przyjaciół prawdziwych
  • no i mnóstwo czasu... na czytanie książek, blogów no i na samo  blogowanie (i łażenie po blogach)
Tego wszystkiego - i czego tam sobie jeszcze sami życzycie - życzę Wam z całego serca. 

czwartek, 30 grudnia 2010

Książka powinna w duszy czytelnika wywoływać obrażenia...

Moje szczęście do dobrej literatury nie opuszcza mnie. Mam nosa do dobrych książek. Naprawdę. I uważam tak nie tylko dlatego, że generalnie lubię książki o takiej tematyce, zachwycona jestem przede wszystkim sposobem narracji, przedstawienia minionych kontrowersyjnych wydarzeń i postaci w taki sposób, że nie można się oderwać od czytania  - o trudnym nie tylko w odbiorze temacie, bez chowania głowy w piasek i uciekania od niewygodnej prawdy.  Najbardziej cieszy mnie jednak fakt, że "Łąka umarłych" to powieść polskiego autora  - Marcina Pilisa, traktująca o zbrodni z okresu II wojny światowej, a przedstawiona czytelnikowi na trzech płaszczyznach. O zbrodni wojennej - wbrew pozorom nie tylko nazistowskiej - ale takiej, której dopuścili się Polacy - mieszkańcy Wielkich Lip, wioski na końcu świata, wydawałoby się, że zapomnianej przez Boga i ludzi, ale nie przez diabła. O zbrodni tak bezsensownej i wstrząsającej, że nie można oprzeć się wrażeniu, że już chyba tylko diabeł tych ludzi opętał i za sprawą jego parszywych podszeptów wszystko się wydarzyło.


"Łąka umarłych" to książka pokazująca, że Polak potrafi, że Polak jest zdolny - ale w tym złym tych słów znaczeniu - że nie wiedzieć czemu ten Polak staje się równy naziście i dopuszcza się obrzydliwej zbrodni na znajomych i sąsiadach, na ich niewinnych dzieciach, tylko dlatego, że byli oni Żydami. Trudno jest przyjąć do wiadomości ten fakt, trudno to zrozumieć, tym bardziej, że przecież WSZYSCY potępiają hitlerowskie Niemcy za zbrodnie, jakich dopuścili się na Żydach, że przecież Polacy byli w czasie wojny tymi "dobrymi", ratującymi, często ryzykującymi własne życie, sprawiedliwymi wśród narodów świata - a u Pilisa dostajemy tak wstrząsającą prawdę o Polakach i ich udziale w wydarzeniach z 1942 roku, które rozegrały się w Wielkich Lipach, że tak naprawdę człowiek zaczyna wątpić - w swoją wiedzę i historyczną prawdę o II wojnie światowej. Na szczęście opisywane u Pilisa wydarzenia to nie fakty, ale fikcja literacka - przedstawiona jednakże tak, że można by się pokusić o stwierdzenie jej autentyczności - nie mniej jednak nawiązuje ona do autentycznych tragicznych wydarzeń z czasów wojny w Jedwabnem. Dla mnie jest to tylko dowód na to, że Marcin Pilis to autor zasługujący na miano mistrza nie tyle pióra, co mistrza trudnego tematu.


Napisałam w tytule tego posta, że - cytując Emila Ciorana ("Zeszyty 1957-1972") - książka powinna w duszy czytelnika wywoływać obrażenia - i "Łąka umarłych" taka właśnie jest - targa naszymi emocjami i gra na uczuciach nie pozwalając ani na moment zapomnieć o czytanym tekście. Opisuje dramat nie tylko Żydów z 1942 roku, ale również ich polskich katów po kilku dziesięcioleciach od tamtych wydarzeń. I pokazuje jak trudno jest żyć z piętnem minionej zbrodni, jak może i chciałoby się uciec od odpowiedzialności i wieść normalne życie, ale i pokazując jednocześnie, jak bardzo jest to niemożliwe. Nie chcę wchodzić w szczegóły, żeby nie zdradzić zbyt wielu faktów, jestem przekonana, że wielu z Was zepsułoby to przyjemność czytania powieści - jeśli jednak jesteście czytelnikami o wysokich wymaganiach wobec czytanej książki, to sięgnijcie po "Łąkę umarłych" Pilisa - na pewno Was nie zawiedzie, a przez Waszą duszę przetoczy się niczym tornado, pozostawiając obrażenia porównywalne z tymi, jakie zostają po wybuchu granatu. Jedno jest pewne - zostaniecie dosłownie zmuszeni do zastanowienia się nad tym, skąd tyle zła bierze się w człowieku. I czy możliwe jest przeciwdziałanie takiemu złu. 

Tytuł: Łąka umarłych
Autor: Marcin Pilis
Wydawca: Wydawnictwo SOL
Oprawa: Miękka
Rok wydania: 2010
Język: polski
Numer ISBN: 9788362405138
Liczba stron: 384

sobota, 25 grudnia 2010

Wesołych Świąt!

Pomódlmy się w Noc Betlejemską,
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,
by wszystko się nam rozplątało,
węzły,konflikty, powikłania.


Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki,
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.


Oby w nas paskudne jędze
pozamieniały się w owieczki,
a w oczach mądre łzy stanęły
jak na choince barwnej świeczki.

(ks. J. Twardowski)

Wesołych Świąt wszystkim życzę, pięknych, ciepłych i dobrych,  spędzonych w gronie najukochańszych osób. 


Życzę Wam, abyście je spędzili z radością w sercu i uśmiechem na twarzy, niech ten czas pozwoli Wam cieszyć się tym wszystkim, co sprawia, że Boże Narodzenie ma swoją magię. 


I jeszcze zdrowia, szczęścia, wszelkiej pomyślności, czyli tego wszystkiego, czego nie można kupić za pieniądze.


Wesołych Świąt!


I na koniec, jak zwykle u mnie w Boże Narodzenie, krótka prezentacja moich tegorocznych wieńców adwentowych. 







czwartek, 25 listopada 2010

Czy macie jeszcze swojego pluszowego misia z dzieciństwa?

25. listopada - Dzień Pluszowego Misia

Czy moglibyście wyobrazić sobie świat bez misia? Swoje dzieciństwo bez pluszowej przytulanki, która ułatwia życie wszystkim maluchom, pomaga zasypiać, pociesza po przebudzeniu w środku nocy, koi ból i łzy, a którą wielu dorosłych przechowuje do dziś z ogromnym sentymentem. Ja też mam swojego misia (zdjęcie wkleję po południu, bo baterie do sprzętu jeszcze się ładują) - nie wiem od kiedy jest u mnie, ale z pewnością jest on bardzo wiekowy (ma prawie 40 lat:-) 
"Wszystko zaczęło się w 1902 roku, gdy prezydent Stanów Zjednoczony Teodor Roosvelt, wybrał się na polowanie. Po kilku godzinach bezskutecznych łowów, jeden z towarzyszy prezydenta postrzelił małego niedźwiadka i zaprowadził go do Roosvelta. Prezydent, gdy ujrzał przerażone zwierzątko, natychmiast kazał je uwolnić.
Wydarzenie uwiecznił na rysunku Clifford Berryman. Rysunek ukazał się w gazecie „The Washington Post”. Obrazek natchnął sklepikarza z Brooklynu, Morrisa Mitchoma, imigranta z Rosji, do produkcji, za specjalnym pozwoleniem prezydenta, pluszowych niedźwiadków o nazwie Teddy. W ciągu kilku lat Mitchom stał się potentatem pluszowym i właścicielem „Ideal” – jednej z najbardziej znanych firm produkującej misie." (cytat wzięłam stąd)
Dzisiejszy dzień jest przyjemny podwójnie: 25 listopada to moje imieniny i święto Pluszowego Misia. Zapowiada się bardzo fajnie, choć Ka. nieobecny, ale to nic - poświętujemy z "dzieckami". Od  Ka. dostałam piękne życzenia imieninowe, szkoda że on tak daleko, ale co zrobić - taka praca, że się po świecie tułać trzeba.

Zaraz się biorę do pieczenia - nie może się przecież obyć takie podwójne święto bez wspaniałego ciasta. Chyba zaproponuję moim dziewczynom rogaliki drożdżowe nadziewane jabłkami i śliwkami - a zresztą poczekam z tym pieczeniem do 16.00. Wtedy upieczemy je razem z Klarą - będzie miała super zajęcie na dzisiejsze popołudnie, bo po powrocie z przedszkola strasznie się nudzi czasami i chciałaby non stop oglądać Jim Jam.


Klara zabrała dziś do przedszkola nie misia, a pluszowego słonia Teddy'ego, który towarzyszy jej od urodzenia. Kiedyś nazywał się "NieMa", bo ciągle go gdzieś gubiła i gdy chciała go przytulić, a my nie mogłyśmy go znaleźć, mówiłyśmy jej: nie ma... A potem mój Ka. wymyślił Teddy'ego, bo łatwo wpadał w ucho i nie był trudny do wymówienia. A poniżej zdjęcie Klary z zeszłorocznego Święta Misia

czwartek, 21 października 2010

Książka dla koneserów wielkiej historii

Polskie Kresy i tematyka z nimi związana to mój konik od bardzo dawna - choć przypuszczam, że książka, o której dziś chcę opowiedzieć pewnie jeszcze długo by czekała na swoją kolej (z racji ogromnej ilości książek w kolejce do przeczytania), ale tak się szczęśliwie złożyło, że jeszcze do niedawna (z różnych, w większości wiadomych przyczyn), nie spałam po nocach i miałam sporo czasu na nadrabianie czytelniczych zaległości. Kolejka (a raczej kupka) książek zdecydowanie zmalała, nie zmalały natomiast blogowe zaległości, które ni mniej ni więcej zostaną nadrobione.

"Lwowskie Orlęta. Czyn i legenda" Stanisława Sławomira Nicieji - historyka, biografisty, eseisty, długoletniego rektora Uniwersytetu Opolskiego, wreszcie senatora V kadencji, który jest autorem kilkunastu książek, setek artykułów i wielu dokumentalnych filmów telewizyjnych,
i który określany jest wielkim znawcą Polskich Kresów -to pozycja na rynku czytelniczym, o której mogę śmiało powiedzieć, że jest tak samo wyjątkowa, jak wyjątkowa jest legenda o Lwowskich Orlętach - o której każdy z nas coś słyszał, czasami temat pojawia się przecież w prasie, w wiadomościach telewizyjnych itp., ale tak naprawdę i do końca nie każdy z nas może coś konkretnego na ten temat powiedzieć. Dzięki profesorowi Nicieji - strażnikowi pamięci o tamtym pamiętnym listopadzie roku 1918 we Lwowie - historia ta jest ciągle żywa. Dzieje się tak za sprawą jego książki, w której w nie tylko bardzo przystępny sposób przedstawia opis walk o Lwów, sylwetki ich uczestników oraz tworzenie się legendy i dzieje Cmentarza Orląt - jego relacja jest - można rzec - obiektywna i rzetelna. Lubię  takie jasne przedstawienie tematu, bez konieczności zastanawiania się, co też autor chciał nam powiedzieć

Mianem Orląt Lwowskich określa się młodych mieszkańców Lwowa, którzy wobec braku we Lwowie polskich oddziałów wojskowych, w listopadzie 1918 bronili miasta przed oddziałami wojsk ukraińskich. Młodzi ochotnicy walczyli też z wojskami radzieckimi w 1920. W skład ochotniczych wojsk polskich wchodzili uczniowie, studenci, robotnicy, urzędnicy, chłopcy i dziewczęta. Walczono najpierw praktycznie gołymi rękami, później – już ze zdobytą na wrogu bronią. Wobec braku regularnych wojsk, wysłanych przez austriackie dowództwo w inne regiony Europy, młodzi obrońcy postanowili wyzwolić swoje miasto przekazane przez ustępujących zaborców wojskowym oddziałom ukraińskim, ściągniętym celowo do Lwowa. W sumie w walkach po stronie polskiej brało udział 6022 osoby, spośród których 1421 nie przekroczyło 17. roku życia, zaś najmłodszy miał zaledwie 9 lat. Jeden z nich, 13-letni Antoś Petrykiewicz został najmłodszym w historii kawalerem Orderu Virtuti Militari.

„W ulicznych walkach 1918 r. we Lwowie Polacy wygrali z Ukraińcami przede wszystkim dlatego, że było to ich miasto– i to nie tylko w jakimś abstrakcyjno-historycznym wymiarze, ale właśnie w wymiarze konkretnym, osobistym – to były ich bramy, podwórza, zaułki, to oni znali je na pamięć, choćby dlatego, że umawiali się tam ze swoimi pannami”. - to słowa znanego pisarza ukraińskiego Jurija Andruchowycza, przytoczone przez Profesora Nicieję na kartach swej książki. Najbardziej porusza w bitewnych relacjach zaangażowanie, determinacja i ogromny patriotyzm uczestników, będących niejednokrotnie w wieku naszych dzieci (co czwarty obrońca Lwowa nie miał ukończonych 18 lat) - grupę najmłodszych żołnierzy symbolizują dwa nazwiska poległych: 13-latka Antosia Petrykiewicza i 14-latka Jurka Bitschana. Historyczna prawda o tamtych dniach to - jak już wcześniej zaznaczyłam - prawda nie tylko obiektywna, to również prawda kontrowersyjna - i jak się okazuje - pomimo wysiłków, aby to zmienić - do niedawna, a i chyba nawet w dalszym ciągu nadal inaczej postrzegana przez Polaków i Ukraińców, którzy przez wiele lat utrudniali, byli wręcz przeciwni, odbudowie Cmentarza Orląt Lwowskich ( a ostatecznie nie zgodzili się na odtworzenie monumentalnej kolumnady). To, że lwowski cmentarz poległych w obronie miasta to po 1989 roku jeden z największych sukcesów w walce o narodową pamięć i tożsamość, nie podlega żadnym wątpliwościom ani dyskusjom - legendy i ich bohaterowie potrzebują pamięci nie tylko książkowej, potrzebują także, a może przede wszystkim - miejsc o nich opowiadających. Zwoleników tej idei jednoczy przekonanie o słuszności tej tezy, nawet pomimo takich głosów, jak chociażby ten, Jacka Kuronia (nota bene urodzonego we Lwowie), przeciwnika odbudowy cmentarza: „W Polsce nie ma w żadnym mieście panteonu triumfu oręża niemieckiego, rosyjskiego czy żadnego innego”.

Książka profesora Nicieji podzielona jest na prolog, trzy rozdziały i epilog. Na końcu znajduje się bibliografia ze wskazaniem materiałów źródłowych: tych niedrukowanych oraz czasopism, opracowań i artykułów prasowych. Autor zadał sobie też trud tworząc wykaz szkół noszących imię Orląt Lwowskich. Dla co bardziej dociekliwych znajuje się też na końcu książki indeks osób (a nie nazwisk, jak to się czasami w różnych publikacjach spotyka).

"Lwowskie Orlęta. Czyn i legenda" to lektura - mimo wielkiej historii, którą opisuje - bardzo przyjemna i łatwa w odbiorze, napisana językiem zrozumiałym dla każdego laika (również tego tzw. "odpornego" na przyswajanie wiedzy każdego rodzaju, a zwłaszcza wiedzy historycznej) - napisana (jak to powiedział docent 73) "bez dygresji i komentarzy, bez przesadnego moralizatorstwa, patriotycznego nadęcia, czy „politykierstwa”. " (zainteresowanych odsyłam do niego - naprawdę świetna recenzja). I co jeszcze ważne (z pewnością nie tylko dla mnie) - książka jest świetnie wydana - ale to już norma, jeśli chodzi o książki Wydawnictwa ISKRY - sztywna okładka z obwolutą, zszywana (jak ja nie lubię klejonych grzbietów), wspaniały papier (taki już trochę "pożółkły"), na którym zamieszczone są historyczne fotografie bohaterów oraz miejsc, o których w książce mowa - wszystko to razem oddaje niepowtarzalnego ducha tej książki. A tak na marginesie - może to i będzie kryptoreklama, ale to mój blog i mogę sobie na nim pisać, co mi się żywnie podoba - ja naprawdę kocham ISKRY za ich profesjonalizm i dbałość o szczegóły, za to, że każdy klient - czytelnik (a więc i ja również) jest dla nich najważniejszy, a jego zadowolenie to priorytet nad priorytetami) - nic dodać, nic ująć :-) Ja do kompletu i pełni szczęścia z taką książką potrzebuję jeszcze tylko ulubionego kubka z ulubioną waniliową albo karmelową herbatą, ulubionej sofy i ulubionego patchworka. No i jeszcze ciszy i spokoju - a o to z kolei w ostatnich tygodniach raczej trudno u mnie.
Na bramie cmentarza Orląt widnieje napis „Morituri sunt ut liberi vivamus” – Umarli, abyśmy żyli wolni. Tej ofiary starczyło, niestety, tylko na 20 lat. W tym czasie, w polskim Lwowie wykładali: Stefan Banach, Roman Ingarden, Eugeniusz Romer, Juliusz Kleiner, Ignacy Mościcki, urodzili się zaś: Stanisław Lem, Stanisław Skrowaczewski, Zbigniew Herbert, Adam Hanuszkiewicz, Andrzej Kurylewicz, Roman Cieślewicz, Kazimierz Górski. Lwów – które serce polskie nie drgnie na to miano! (Rzeczpospolita)

Wydawnictwo: Iskry
Rok wydania: 2009

Oprawa: twarda w obwolucie
ISBN: 978-83-244-0117-8
Stron: 308
Wymiary: 175x245

sobota, 16 października 2010

Proszę państwa, oto Miś...

... nasz Miś - Ksawery - urodził się 5 października, a ważył - ba! - 3980 g i mierzył 55cm. Pozdrawiamy wszystkich, którzy nam kibicowali i trzymali kciuki za szczęśliwe rozwiązanie :-)))

niedziela, 25 lipca 2010

Bajkowe lulanki - Agnieszka Tyszka

I znów wpadłyśmy po uszy w bajkowe opowieści, tym razem Agnieszki Tyszki. Nasza ostatnia  księgarniana wizyta zakończyła się kupnem "Bajkowych lulanek" (polowałyśmy na coś innego, a że nie było... no cóż, nie możemy przecież wyjść z księgarni z pustymi rękoma:-)

Książka z pięknymi bajkami na dobranoc i dobry sen jest zielona i radosna - i muszę szczerze przyznać - tak samo się czujemy czytając ją - jest nam po prostu zielono i wesoło. I lekko na duchu. I naprawdę z niecierpliwością czeka się na wieczorne (i nie tylko) spotkanie z książką, do której dołączona jest płyta z nagranymi bajkami.

O tym, dlaczego pokochałyśmy "Bajkowe lulanki" napisałam tutaj

sobota, 17 lipca 2010

26 bajek z Afryki

ze zdjęciami Ryszarda Kapuścińskiego

Książeczka patrzyła na nas z półki zaprzykaźnionej cioci wielkimi oczyma tego nieśmiałego chłopca z okładki. I od razu nas zauroczyła - jeszcze na miejscu, u cioci, obejrzałyśmy wszystkie zdjęcia, a do domu pożyczyłyśmy do przeczytania. Nie jestem jakąś maniaczką afrykańskich klimatów, Afryka nie jest moją pasją, ale chętnie sięgam po pozycje wydawnicze, które pomagają mi w łatwy i przystępny sposób przybliżać dzieciom kultury innych narodów. Tutaj mamy dodatkowo do czynienia z innymi narodami zamieszkującymi inny kontynent - Czarny Ląd. Muszę przyzanć, że miałam nadzieję na dobrą lekturę dla mojej Najmłodszej  i nie zawiodłam się, tym bardziej, że podczas czytania jednej z bajek zauważyłam, że maleńka słucha z zainteresowaniem. Może jeszcze nie wszystko rozumie, ale wierzę, że z czasem będzie coraz lepiej, bo bajki kocha się w naszym czytelniczym domu niezależnie od wieku.
Cieszę się, że bajki są naprawdę inne od naszych, nie tylko polskich, ale bajek europejskich w ogóle - określiłabym je jako prawdziwie afrykańskie, doskonale oddające klimat gorącego słońca i tego innego, afrykańskiego świata - z całą tą inną kulturą, egzotyką, magią, innymi wierzeniami. Każda bajka kończy się morałem, każda bajka jest też tak bardzo prosto napisana, że niektóre elementy bajek Klara potrafi sama dopowiedzieć (mała je uwielbia, już je kilkadziesiąt razy przeczytałyśmy). Klara uwielbia też oglądać zdjęcia, często siadamy razem i wertujemy opasłe tomiska naszych rodzinnych albumów. A że lubi wiedzieć, kto zacz na oglądanych zdjęciach, więc wszystkie dzieci na zdjęciach w tej książce mają swoje imiona. I do każdego zdjęcia (które są naprawdę świetne) została też wymyślona przez Najmłodszą jakaś "realna" historia - np. "ten chłopiec biegnie właśnie do domu, bo baldzo ce mu sie pić". I słuchane bajki, i te zdjęcia właśnie, inspirują moją córcię do "twórczego paplania" - a o to właśnie chodzi - z książką na kolanach rozmawiamy i rozmawiamy. Na razie "26 bajek z Afryki" wyparło  z cowieczornego czytania wszystkie inne książki i przed zaśnięciem jest czytana i oglądana najpierw wspólnie, potem samodzielnie, a i w ciągu dnia, na hasło "-Poczytamy?" też jest za każdym razem przynoszona. Jeśli jeszcze jej nie znacie, to może najwyższy czas po nią sięgnąć?

My nasz pożyczony egzemplarz niedługo musimy zwrócić, trzeba więc będzie przy najbliższej wizycie w empiku na własność zakupić... Jak ja lubię takie zakupy planować!


Wydawnictwo:Agora/Green Gallery , Marzec 2007

Seria:Biblioteka Gazety Wyborczej
ISBN:978-83-60225-93-6
Liczba stron:124
Wymiary:194 x 197 mm

sobota, 3 lipca 2010

Uśmiech Lisy - Donna Jo Napoli

Wychodzi na to, że sporo ostatnio czytam tzw. "młodzieżówek", ale co zrobić - domowa młodzież czyta (ostatnio wręcz namiętnie), czasami sama nie wie czego chce, więc żeby móc służyć radą i nie być gołosłowną polecając coś do czytania, muszę znać temat, bo inaczej wyszłabym na idiotkę. Nie lubię też używać sformułowania "idź i weź sobie sobie coś z tej i tej półki", bo najprawdopodobniej nie weźmie sobie niczego. Ale w tym przypadku było inaczej. Tej książki nie przeczytałam! Przyznaję się bez bicia. Starszomłodsza - chyba powodowana uwielbieniem do innej książki o podobnym klimacie, o której pisałam w zeszłym roku (mowa oczywiście o "Primaverze") - sama z siebie, z własnej nieprzymuszonej woli przeczytała "Uśmiech Lisy"... No po prostu miód na moje matczyne serce:-) Aż się zdziwiłam po ostatniej fascynacji "Błękitnokrwistymi". Ale pamiętam, jak wtedy podobała jej się opowieść o renesansowej Florencji, pewnie więc i teraz miała nadzieję na podobne przeżycia. To, co poniżej napiszę - opowiedziała mi moja córka.

"Uśmiech Lisy" to świetnie opowiedziana historia pewnej dziewczyny, 13-letniej Elisabetty, mieszkającej wraz z rodzicami na włoskiej prowincji, w Villi Vignamaggio niedaleko Florencji, gdzie jej ojciec hoduje jedwabniki i zajmuje się produkcją jedwabiu. Zwykła, skromna dziewczyna, która za chwilę będzie obchodziła swoje trzynaste urodziny i mamma oraz papa zajęci są przygotowaniami do mającego się odbyć z tej okazji balu. A na balu... na balu ma pojawić się mnóstwo konkurentów do ręki Elisabetty - rodzice mają nadzieję dobrze wydać ją za mąż, może nawet za któregoś z Medyceuszy? Elisabetta najbardziej lubi pomagać swojemu papie przy jedwabnikach i wcale nie uważa, żeby była jakąś pięknością - ale odmiennego zdania jest przyjaciel jej ojca, najsłynniejszy malarz wszech czasów - Leonardo da Vinci, którego młodziutka Lisa  poznaje we Florencji przy okazji wyjazdu na pogrzeb ojca rodu Medyceuszy. Leonarda urzeka uśmiech dziewczyny i obiecuje go kiedyś namalować. Losy Elisabetty są bardzo burzliwe. Spotyka ją wielkie nieszczęście, ale jest na tyle silna, że to tragiczne doświadczenie nie załamuje jej. Po drodze zakochuje się swoją wielką i odwzajemnioną pierwszą miłością - ale jak się okazuje, młodym zakochanym nie jest pisane wspólne szczęście - los lubi płatać figle. We Florencji zachodzą tak wielkie zmiany - polityczne, gospodarcze i społeczne, że po całych tych wydarzeniach miasto nie jest już tą samą Florencją, a i jego mieszkańcy zmienili się również pod wpływem burzliwych i krwawych wydarzeń, podaczs których  "najznamienitsze rody w mieście straciły wszystko. Niektórzy życie, niektórzy wolność, inni – musieli udać się na wygnanie. Na tle pasjonujących dziejów renesansu autorka snuje barwną opowieść o wielkich namiętnościach, zdradzieckich intrygach i nieoczekiwanych pożegnaniach" (z noty wydawcy). Tak naprawdę Starszomłodsza opowiedziała mi całą książkę ze szczegółami, któych Wam, kochani, niestety nie zdradzę. Nie powiem co się wydarzyło w przeddzień urodzin Lisy, ani w kim się zakochała, ani co spowodowało, że nie mogli być razem, ani nie powiem kogo poznała po drodze, jakie przygody przeżyła i za kogo w końcu wyszła. Bo wyszła za mąż - oczywiście był to ślub aranżowany, ale koniec końców Lisa spotkała swoja wielką miłość - a jeśli chcecie się dowiedzieć, czy był to jej pierwszy ukochany, czy może ktoś inny, to - stety-niestety, musicie sięgnąć po "Uśmiech Lisy". Skoro zrobiła to moja średnia Starszomłodsza, to "gra musi być warta świeczki" - wierzcie mi. Gorąco polecam, zwłaszcza teraz - na wakacje:-))
Tytuł:Uśmiech Lisy
Autor:Napoli Donna Jo Wydawca:Jaguar
Numer wydania:I
Język:polski
Język oryginału:angielski
Ilość stron:350
Tłumaczenie:Komerski Grzegorz
Rok wydania:2010

piątek, 2 lipca 2010

Zimowy monarcha - Bernard Cornwell

Zapowiada się kolejna czytelnicza gratka dla wielbicieli powieści historycznej, a w szczególności tej dotyczącej początków chrześcijaństwa, czasów bardzo niespokojnych i mrocznych, gdzie jeszcze praktykowana jest magia, która tak naprawdę nie istnieje i hołd oddaje się starożytnym bogom, a waleczni wojownicy stoją na straży dotychczasowych wartości. Cykl Arturiański będzie trylogią, a "Zimowy monarcha" jest pierwszą jego częścią, która ukazała się 19 maja br. nakładem Instytutu Wydawniczego ERICA (i mimo, iż wydawca zaznacza, że jest to wydanie I, to książka już kiedyś była publikowana w Polsce, w 1997, ale przez inne wydawnictwo). Ukazana w niej Brytania na przełomie V i VI w.n.e., pogrążona jest w chaosie i podzielona na walczące ze sobą królestwa, a przez to bardzo osłabiona i wystawiona na częste ataki wrogów z Saksonii. "A teraz brońcie się sami" - tak odpowiedział rzymski cesarz delegatom Brytów, którzy przybyli błagać go o pomoc w walce z najazdem Sasów, Jutów i Fryzów.
Rzymianie odeszli, ich śladem podążają pogańscy bogowie. Święte ognie gasną - nadchodzi era chrześcijaństwa... Los wyspy wydaje się przesądzony. Starzejący się władca, Uther, nie ma dziedzica w odpowiednim wieku, który po jego śmierci objąłby przywództwo w walce ze zdradzieckimi Sasami. Jedynym człowiekiem, który może sięgnąć po koronę i zjednoczyć kraj, jest podopieczny czarownika Merlina i nieślubny syn Uthera - Artur. Młody mąż stanu ma przeciwko sobie nie tylko saksońską furię, ale również zawistnych i nieprzychylnych mu ludzi. Uzbrojony w odwagę i honor, zdeterminowany, by ocalić Brytanię przed ostateczną klęską, musi stanąć do nierównej walki nie tylko ze zbrojną potęgą, ale również z siłami, których nie sposób zrozumieć... Nękany wątpliwościami, targany namiętnością, kochany i zdradzany, wielbiony i znienawidzony, Artur jest nie tylko symbolem honorowej walki o ginący świat - jest przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości" - można przeczytać w nocie wydawcy.

Ja osobiście miałam w planie przeczytać coś innego na temat rycerzy okrągłego stołu, ale trafił mi się "Zimowy monarcha" i to od niego zaczęłam swoją znajomość i przygodę z legendarnym królem Arturem. Przygodę, która bardzo mi się spodobała i której  na pewno długo nie zapomnę, a z całą pewnością będę ją kontynuować przy okazaji ukazywania się następnych tomów trylogii . Powieść Cornwella to możliwość zatopienia się w zupełnie innym świecie, tak bardzo odległym w czasie, że niektóre rzeczy aż trudno sobie wyobrazić. Ale mistrz Cornwell świetnie opisuje czasy, w których osadzona jest jego powieść, można wręcz odnieść wrażenie, że jest wybitnym znawcą średniowiecza, a jego sposób pisania otwiera przed czytelnikiem drzwi do świata fascynującego pomimo wszystkich swoich okropności, świata nieustannych walk, świata królów i niewolników, pogańskich druidów i chrześcijańskich kapłanów, wielkich bohaterów i tchórzy.
U Cornwella postacie nie są już ideałami, są tak jak my - ludźmi z krwi i kości, wszyscy mają swoje wady i zalety - to ich odbrązowienie  przez autora sprawia, że stają nam się bliższe. I tak na przykład Artur jest nie tylko obrońcą małoletniego króla Mordreda i wielkim wojownikiem, jest też facetem jakich niemało i dzisiaj - z jedną wybranką ma dwójkę dzieci, innej piękności robi nadzieję na rychły ożenek, a w jeszcze innej się zakochuje i z nią bierze potajemnie ślub - do tego wszystkiego jest nie tylko niezwykle silny i szybki jako rycerz, ale przede wszystkim jest bękartem (jednym z wielu) zniedołężniałego króla Uthera, inny z rycerzy okrągłego stołu - Lancelot jest kłamcą i tchórzem, a druid Merlin to tak naprawdę "stary grzyb", pragnący za wszelką cenę utrzymać stary pogański porządek na świecie i nade wszystko pragnący unicestwienia chrześcijan. W "Zimowym monarsze" nic nie jest czarne albo białe, dobre albo złe, ale to chyba dzięki sposobowi opowiedzenia tej fascynująco barwnej historii: narratorem jest Derfel, saksoński niewolnik, który z czasem zostaje wiernym i oddanym wojownikiem Artura - pod koniec swojego życia wspomina wielkie czyny swojego pana, opowiada o jego słabościach, a jego głównym celem jest spisanie tej historii "ku pamięci potomnych", aby legenda o królu Arturze nie została nigdy zapomniana. To naprawdę wspaniała opowieść o miłości, wojnie, honorze i zdradzie.

Mnie "Zimowy monarcha" pomógł sensownie spędzić bezsenne nocne godziny w ostatnich dniach, kiedy to z powodu zbytniej aktywności mojego maluszka nie mogłam oka zmrużyć. Wszystkim zainteresowanym tematyką arturiańską gorąco polecam.

FRAGMENT
Rok wydania: 2010

Liczba stron: 560
Wymiary: 145 x 205 mm
ISBN: 978-83-62329-00-7
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Tytuł oryginału: The Winter King: A Novel of Arthur
Tłumaczenie: Jerzy Żebrowski
Język wydania: polski
Wydanie: I

czwartek, 1 lipca 2010

Kiedyś były wakacje z duchami...

... teraz są wakacje z wampirami. Kiedyś fascynowały nas przygody Paragona, Perełki i Mandżaro oraz pana Samochodzika - wakacje upływały mnie i moim siostrom pod znakiem powieści Bahdaja i Nienackiego. Podkradałyśmy je sobie, czasem dosłownie wydzierałyśmy sobie z rąk (a nierzadko dochodziło u nas wręcz do rękoczynów) - takie to były czasy naszego czytelniczego dzieciństwa i książkowej posuchy. Ale czasy się zmieniły, tak samo jak gusta naszych pociech. Tak, tak - nowa seria książek o wampirach (i nie tylko) Melissy De La Cruz, która ukazała się w ciągu ostatnich trzech miesięcy (premierę 1-go tomu mieliśmy 10 marca) nakładem wydawnictwa Jaguar, zawładnęła moimi córkami oraz ich czasem niepodzielnie. W sumie ukazały się już trzy tomy serii o "Błękitnokrwistych", niebawem - na jesieni -ukaże się czwarty tom - i dzieciaki naprawdę mają ogromną frajdę z tej lektury. Moja Najstarsza przyjęła tę propozycję - powiedzmy - ciepło, natomiast Starszomłodsza (do niedawna wielbicielka innej sagi o wampirach)  trzynastolatka - bardzo entuzjastycznie. Cieszy mnie to ogromnie, bo jak już kiedyś wspominałam, jej zapał czytelniczy był jeszcze niedawno (chyba jakiś rok temu) równy zeru - czytała z konieczności, tylko to, co trzeba było i nic ponadto- tak teraz "użgać" jej do niczego innego poza czytaniem nie można. Ale dobrze - niech czyta, niech siedzi albo leży z książką, niech mi w niczym nie pomaga (dam radę), niech czyta od rana do wieczora, niech jej wakacje upłyną pod znakiem KSIĄŻKI - naprawdę, nic mnie chyba bardziej nie ucieszy. W głębi duszy zawsze wierzyłam, że kiedyś nadejdzie ten moment - i nie myliłam się. W końcu to codzienne, minimum półgodzinne czytanie dzieciom w dzieciństwie musi kiedyś zaowocować.

Ale nie o Starszomłodszej miało być. I od razu zaznaczam - o wampirach nie czytałam do tej pory nic - ani o tych złych, ani tym bardziej o tych dobrych (do głowy by mi nie przyszło, że takowe są) - moje lata fascynacji dreszczykiem emocji i strachu, niesamowitymi zdarzeniami i paranormalnymi zjawiskami już daaaawno minęły, a przypadły jeszcze na lata świetności oraz schyłku PRL-u. Nie mam żadnego punktu odniesienia, i mimo, że nie mogę z niczym porównać przygód Schuyler Van Alen i jej znajomych, to muszę przyznać, że lektura była dość przyjemna, z całą pewnością czytało mi się ją szybko, a lekkość pióra autorki oraz doskonale wpleciony wątek kryminalny sprawiają, że podczas lektury obcuje się z literaturą na dobrym poziomie. Fabuła powieści oparta na perypetiach "błękitnokrwistych" wampirów, pochodzących z nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, doskonale "wciąga" i jest świetną rozrywką na wakacyjny czas. Wbrew pozorom może być doskonałą propozycją nie tylko dla młodzieży, trzeba jednakże być - moim zdaniem - wielbicielem tej tematyki. Ja wprawdzie gustuję w innej literaturze, ale lubię wiedzieć, co pod moim dachem piszczy i czasami sięgam po książki czytane przez moje córki. Czasu poświęconego "Błękitnokrwistym" nie uważam bynajmniej za stracony, ale sporo go upłynie, nim sięgnę po kolejną wampirzą historię. Faktem jednakże niezbitym pozostaje to, że książki bardzo się spodobały młodszej części naszej familii - i o to przecież chodzi - gusta i guściki są najróżniejsze, każdy powienien sięgać po to takie książki, jakie lubi - najważniejsze w końcu jest to i tylko to się liczy, żeby w ogóle czytać. Być może niedługo okaże się, że po wampirach i upadłych aniołach bijących obecnie rekordy popularności, przyjdzie fascynacja inną tematyką. Bardzo bym sobie tego życzyła i mam nadzieję, że wydawnictwa dla dzieci i młodzieży na pewno nam w tym pomogą - w końcu oferta wydawanych książek jest tak bogata, że można wybierać i przebierać bez końca.

Tytuł: Błękitnokrwiści
Autor: De La Cruz Melissa
Wydawca: Jaguar
Numer wydania: I
Ilość stron: 350
Tłumaczenie: Kaczarowska Małgorzata
Rok wydania: 2010

Tytuł: Maskarada
Podtytuł: Błękitnokrwiści. Tom 2
Autor: De La Cruz Melissa
Wydawca:J aguar
Numer wydania: I
Ilość stron: 320
Tłumaczenie: Kaczarowska Małgorzata
Rok wydania: 2010

Tytuł: Objawienie
Podtytuł: Błękitnokrwiści Tom 3
Autor: De La Cruz Melissa
Wydawca: Jaguar
Numer wydania: I
Ilość stron: 304
Tłumaczenie: Kaczarowska Małgorzata
Rok wydania: 2010

środa, 2 czerwca 2010

Wymiatam pajęczyny z blogowych kątów...

... i budzę się, bo spałam (dosłownie) przez wiele, wiele tygodni, i witam wszystkich serdecznie, i przepraszam za długie milczenie. Przyczynkiem do tego była i wstrętna zimna pogoda, i ... nasz czwarty już z kolei maluszek, którego spodziewam się na koniec września. Na początku lutego zostało mi to oficjalnie potwierdzone i jakby piorun strzelił we mnie - nie, nie przeraziło mnie ta wiadomość - wręcz przeciwnie - ucieszyłam się z tego bardzo. Ale naszła mnie wówczas przemożna chęć przesadnego wręcz dbania o siebie (nie ma się już tych dwudziestu kilku lat, niestety, ma się dwa razy tyle), drzemania i wylegiwania się w ciągu dnia, chodzenia na długie spacery, porządnego wysypiania się po ciągłym wstawaniu do pracy bladym świtem o 5.30 - a wszystko to, niestety, z małą ilością książek i prawie w ogóle bez komputera. Od połowy marca jestem na zwolnieniu, bo niestety, pojawiły się pewne komplikacje, ale dbam "o się" i jak na razie - tfu-tfu i odpukać  w niemalowane - wszystko jest dobrze. Niebawem okaże się, czy będzie to kolejna "książkowa książniczka" czy "książkowy książę" - podaczs ostatniego badania maleństwo wypięło się na wszystkich tylną częścią ciała i nie było nic widać:-)

W ostatnich tygodniach na szczęście śpiączka mnie opuściła, odkurzyłam swoje biblioteczne zbiory, rozsiadłam się (a faktycznie rozłożyłam się na sofie w moim kąciku czytelniczym podparta wygodnymi poduchami), wrócił mi apetyt na kawę i mocną herbatę, bo jeszcze do niedawna miałam ciążowy kawowstręt. Wróciłam do czytania, zwłaszcza, że w nocy nie mogę spać - więc czytam, czytam... Pamiętam, że czekając na Klarę miałam podobnie i w drugiej połowie ciąży przeczytałam nocami wszystkie nie przeczytane wcześniej pozycje z moich półek. A teraz to chyba wiosna to sprawiła i majowa, mimo pluchy cudna zieleń w moim ogrodzie i w parku przed domem. No i w ostatnich tygodniach dotarło do mnie kilka nowych książek od zaprzyjaźnionych domów wydawniczych. Takie - mam warżenie - delikatne przypomnienie i powiedzenie mi "Rusz babo t... i weź się wreszcie do czytania!"

No to się biorę! I pokazuję pierwszy raz u mnie na blogu stosik (w połowie już właśnie ostatnio przeczytany).

niedziela, 11 kwietnia 2010

Tutaj nie trzeba słów, niech trwa cmentarna cisza. Modlitwę tylko zmów - tak, by ją Bóg usłyszał...

Zdjęcie wzięłam stąd




Guziki - Zbigniew Herbert
[ Pamięci kapitana Edwarda Herberta ]



Tylko guziki nieugięte
przetrwały śmierć świadkowie zbrodni
z głębin wychodzą na powierzchnię
jedyny pomnik na ich grobie


są aby świadczyć Bóg policzy
i ulituje się nad nimi
lecz jak zmartwychstać mają ciałem
kiedy są lepką cząstką ziemi


przeleciał ptak przepływa obłok
upada liść kiełkuje ślaz
i cisza jest na wysokościach
i dymi mgłą katyński las



tylko guziki nieugięte
potężny głos zamilkłych chórów
tylko guziki nieugięte
guziki z płaszczy i mundurów


sobota, 23 stycznia 2010

Kim jestem? A jeśli już to na ile? Podróż filozoficzna - Richard David Precht

"To Błyskotliwe i frapujące zaproszenie do tego, aby zamyślić się nad fascynującą przygodą, jaką jest życie, i jej możliwościami" - czytamy na okładce. Prawdę powiedziawszy, z filozofią w dosłownym tego słowa znaczeniu miałam ostatni raz do czynienia podczas egzaminu na studiach - zdałam go oczywiście i na szczęście - i jako że nigdy nie był to mój "konik", pożegnałam się z nią bez wielkiego żalu. Aż tu kilka tygodni temu dostałam tę książkę z Wydawnictwa - przeczytałam, co we wstępie i na okładce chciano przekazać czytelnikowi - czyli mnie - i odłożyłam na półkę, z mocnym postanowieniem sięgnięcia po nią niebawem. I pewnie na mocnych postanowieniach by się skończyło, gdyby nie moja bezsenność w ostatnich dniach. Z "wydawniczej" półki już prawie wszystko zniknęło, "ostał mi się jeno Precht". Raz kozie śmierć, pomyślałam i zaczęłam czytać. Książka okazała się przysłowiowym strzałem w "10", bo moje ostatnie trudności ze spaniem mają podłoże emocjonalno - egzystencjalne: zdrowie mojego taty bardzo się posypało w ostatnim czasie, w efekcie czego znalazł się w szpitalu, siłą rzeczy więc wszystkie moje myśli krążą wokół zagadnień związanych z życiem i sensem życia oraz temu podobnych. Normalnie pomaga herbatka z melisy, kilka stron książki i już chrapię... A ostatnio nic - czytam i czytam - zeby nie zwariować od myślenia...

Książka Prechta jest rzeczywiście "podróżą filozoficzną" przez życie - podróżujemy na wielu płaszczyznach w głąb samych siebie - a w trakcie tej podróży autor zapoznaje nas z podstawowymi zagadnieniami egzystencji człowieka i udziela odpowiedzi na najbardziej frapujące pytania, np. czym jest prawda, pamięć, język, uczucia? Skąd wiem, kim jestem? Czym jest miłość? Czy potrzebni nam są inni ludzie i dlaczego powinniśmy i czy opłaca się być dobrymi? Czy życie ma sens? To tylko niektóre zagadnienia, które autor porusza w swojej pracy, a jest ona nie tyle obszerna i "naukowa", co baaaardzo przystępna - Precht wykorzystuje w niej również najnowsze osiągnięcia z takich dziedzin nauki jak biologia i psychologia, a wszystko to łączy ze sobą tak umiejętnie, że każdy znajdzie w "Kim jestem?..." coś dla siebie: i ten, kto w dziedzinie filozofii dopiero raczkuje, i ten, kto z lubością oddaje się umiłowaniu mądrości od dawna i o filozofii jako takiej jakieś pojęcie ma. Do tego wszystkiego autor sam zmusza czytelnika do zastanawiania się, do zadawania pytań, ba! liczy się z tym, że nie wszyscy zgodzą się z jego uzasadnieniami. Ale o to przecież też w filozofii chodzi - o dyskusję, o próby znalezienia odpowiedzi na filozoficzne kwestie związane z życiem. I to się Prechtowi udało - jego książka daje bowiem " wszechstronny przegląd różnych dyscyplin, w niezrównany sposób pomagając zorientować się w bezkresnej krainie naszej wiedzy o człowieku".
Autor: Richard David Precht
Wydawca: Zysk i S-ka
Numer Wydanie: I
Tłumaczenie: Łoziński Jerzy