środa, 17 czerwca 2009

Dom na Kresach - Philip Marsden

Historia Zofii z Morynia nad Niemnem
No i kolejna piękna podróż za mną - tym razem przeniosłam się na Białoruś i znów pochłonęły mnie wspomnienia dawnych czasów. "Matko jedyna, czy ja już innych książek nie będę czytać?" - pytam sama siebie, gdy po raz kolejny wychodzę z księgarni z książką pod pachą taką, jak ta (tzn. książka, nie pacha). Póki co, nie zanosi się na zmianę moich czytelniczych upodobań - po prostu kocham historię (a zwłaszcza początek ubiegłego stulecia oraz 20-lecie międzywojenne), dawne czasy i tradycje, pożółkłe kartki książek, zdjęcia w kolorze sepii i najchętniej mój dom urządziłabym samymi antykami - ale kieszeń, niestety, nie ma odpowiednich rozmiarów, aby plan ten z powodzeniem przeprowadzić. Zadowalam się więc czytaniem o tym, co lubię.

"Dom na Kresach" to przepięknie opowiedziana historia o życiu Zofii Ilińskiej - polskiej poetki, zmarłej na emigracji w 1995r. To również, a może przede wszystkim, historia o jej sentymentalnej podróży do kraju swego dzieciństwa, na dzisiejszą Białoruś, opowiedziana przez jej przyjaciela, 40 lat młodszego pisarza i podróżnika, Philipa Marsdena (zaprzyjaźnili się, gdy Philip miał 5 lat, a Zofia 45).

W życiu Zofii ogromną rolę odegrała liczba "17" - była posiadaczką małej łodzi o nazwie "Memory" z siedemnastką na grocie - zapewne dlatego, że w chwili ucieczki z Polski, z rodzinnego Morynia nad Niemnem, skąd przez Skandynawię dotarła do Anglii, miała siedemnaście lat, a owa ucieczka miała miejsce 17 września 1939. Jakiś czas potem Zofia wyszła za mąż za pilota, Olgierda Ilińskiego, który trzy tygodnie po ślubie zginął zestrzelony nad Francją. Kilka lat późńiej wyszła za mąż ponownie i wraz z drugim mężem osiadła w Kornwalii.

Zofia - niezwykle ciepła kobieta, wrażliwa poetka, bardzo kochała konie i psy, lubiła podróżować, pisała wiersze, ale nade wszystko tęskniła. To właśnie ogromna tęsknota oraz zachowane przez Zofię notatki swojej matki, Heleny O'Breifne, zainspirowały poetkę do odwiedzin w rodzinnych stronach. Miejsce, w którym przyszło jej żyć od momentu ucieczki z domu nie było tym, które by można określić mianem "swojego miejsca na ziemi", dręczyło ją nawet coś w rodzaju pewnego uczucie "niezakorzenienia" - i chyba właśnie dlatego Zofia dała się namówić Philipowi na tę podróż. Wróciła na ziemię swych przodków, aby - jak to sama określiła - zatoczyć krąg. Razem z Philipem odnalazła szczątki fundamentów swego domu, odwiedziła groby swych bliskich, szukała zakopanych w lesie tuż przed ucieczką w 39 cennych rodzinnych sreber, spotkała ostatnich żyjących znajomych z tamtego okresu, pojadła malin zerwanych w lesie nad Niemnem i miodu z pasieki starej, garbatej pani Jadzi. Gdy w Klepawiczach odnaleźli dobra dziadków Zofii, okazało się, że "nowa" władza zorganizowała w majątku sowchoz, do którego wjeżdżało się przez bramę, nad którą widniała tablica - bardzo dobitny przykład radzieckiego kiczu - "pomalowana na srebrno, udekorowana płaskorzeźbą przedstawiającą kwiat w pełnym rozkwicie, snopek pszenicy, bańkę na mleko, tłustą krowę i sierp." Natomiast pałac dziadka Brańskiego, przed którym obecnie znajdował się trawnik z popiersiem Lenina, został przekształcony na biura, przychodnię, salę do potańcówek i ... Pałac Ślubów - "Teraz ze ścian pokoju zwieszała się udrapowana czerwona materia. Przy ścianie stało podium, sprzęt grający i głośniki. Do fałd dekoracji przypięte były, gipsowe tym razem, wizerunki snopków, tłustych krów i baniek." Na jednym z budynków zamontowany był elektroniczny zegar, wskazujący co 30 sekund co innego: najpierw aktualny czas, potem temperaturę, a na końcu ... stopień napromieniowania "bijącego" od Czernobyla. Zofia musiała być nieźle zdumiona, widząc to wszystko. A Anglik spisujący dla nas przebieg i wrażenia z tej niesamowitej dla niego wyprawy okazał się być obserwatorem bardzo spostrzegawczym i wnikliwym, zauroczony Kresami zadbał o szczegóły i - choć za pomocą bardzo oszczędnych środków - nakreślił czytelnikom wspaniałą panoramę wschodnich rubieży sprzed wybuchu wojny, a to co zastał współcześnie, często charakterystycznie naznaczone wpływem radzieckiego komunizmu, opisał jako coś egzotycznego.

Ta podróż stała się dla Zofii spełnieniem marzeń i najskrytszych tęsknot. Po powrocie z tej podróży mogła już spokojnie oczekiwać tego, co przyniesie jej los...
Zaintrygowała mnie ta książka bardzo, tym bardziej, że o poetce Zofii Ilińskiej nigdy nie słyszałam. Poszperałam to tu, to tam (czyli oczywiście w sieci, bo gdzieżby indziej?) i znalazłam kilka jej wierszy. Dla zapoznania z Zofią wklejam jeden z nich - ja go przepisałam na piękną kartkę i włożyłam między strony "Domu na Kresach" jako zakładkę. Dzięki przeczytanej historii poetki wiem, że ten wiersz traktuje o niej samej...


(Wiersz pochodzi ze zbioru "Wiersze w zbożu" (OPiM, 1970), a przełożony został z języka angielskiego przez poetkę Beatę Obertyńską. Refugee oznacza "uchodźca")

The Refugee

Przyjechałaś tu dwadzieścia lat temu jako „refugee".
Dziś masz brytyjski paszport

I prawo do starczej pensji.
Matkę pochowałaś w Irlandii,
Męża pochowałaś w Polsce,
nazywanej Rosjąna najnowszych mapach.
Brat twój osiedlił się ostatecznie w Kanadzie.
Córka w Kornwalii hoduje wieprze
i pisze wiersze w obcym języku.
Synowie na Malajach walczyli z bandytami,
potem była Afryka — potem Kanada.
W listach Ich czytałaś o krokodylach i małpach;
o wielkich nieruchawych słoniach,
turę wśród dzikiej pustki strzegą własnych kłów:
o zimie twardej i głębokiej, o polarnych psach
I o pieśni polarnych psów wieczornej długo i mollowo,
o mewach i zimorodkach; o bezmiernym oddechu morza, kiedy idzie
przypływ czy odpływ — aż od tych wszystkich obcości
Przycichły w pamięci strumienie własnego dzieciństwa.
Rozumiesz język zięcia i synowych.
Oni —z twego — opanowali już „tak” i „nie”.
Żadne z wnucząt (a jedno jest kaleką)
nie zna twojej rodzimej mowy;
nauczyły się tylko mówić do ciebie „babciu”.
I to jest jedno z najszczęśliwszych twoich słów.
Czasem śmieszy cię ta mieszanina rodzinna.
Czasem myślisz: „Jakie to wszystko dziwne”.
Czasem nie wiesz do kogo w jakim mówić języku.
Czasem bierzesz jeszcze de kościoła twój dawny mszał —
ale rzadko i raczej przypadkiem...
Zwierzyłaś się raz komuś że sny twoje mówią już też
po angielsku…
*
Do czterdziestego roku życia
nie przyjmowałaś w domu ludzi rozwiedzionych.
Do czterdziestego roku życia nie znałaś słowa „homoseksualizm”
a przecież cywilizowana i nie nadto osłonięta od życia
szeroko patrzałaś na świat.

Do czterdziestego roku życia nie wiedziałaś co to brak pieniędzy;
potem przyjaciel powiedział „żebracy nie mogą być wybredni”.
Nigdy nie opuściłaś niedzielnej mszy.
Nigdy nie byłaś u psychiatry...
Nigdy nie powiedziałaś i nie pomyślałaś nigdy
że cię coś „nic nie obchodzi”.
Nie pozwalałaś cierpieniu zamienić się w obsesję.
Za zło największe uważałaś grzech.
Dziś jesteś kobietą starą i bardzo piękną,
silną i pełną pogody,
Żyjesz w zgodzie z żywiołami,
nawykła oswajać obcych, ptaki i wiewiórki,
I tylko czasem — choć nie zdajesz sobie z tego sprawy —
twarz osuwa ci się ku coraz głębszym pokładom smutku.
To zdarza się jednak wtedy tylko
kiedy się brama za dziećmi zamyka,
Albo kiedy przy stole — między daniami — przeciąg
drzwi jakieś w głębi domu zatrzaśnie, i nagle
Nic zupełnie nie ma już do powiedzenia.

Moja ocena "Domu na Kresach": 6/6

Tytuł oryginału: The Bronski House. A Return to the Borderlands
Wydawnictwo: WAB , Luty 2009
ISBN: 978-83-7414-617-3
Liczba stron: 304
Wymiary: 145 x 205 mm
Tłumaczenie: Agnieszka Sozańśka

1 komentarz:

Judytta pisze...

Całkiem niedawno miałam okazję ją czytać i bardzo się spodobała a napewno zapadła w moją pamięć, myślę że na bardzo długo.

Judytta